Z wielkim smutkiem informujemy, iż wczoraj w wieku 97 lat odszedł Władysław Byszewski. Postać bardzo dobrze znana wszystkim związanym choć trochę z jeździectwem. Wybitny jeździec, trener, sędzia, również człowiek zasłużony w hodowli, człowiek który dla wielu był wzorem.

 

W 2014 roku na łamach naszego miesięcznika Władysław Byszewski był bohaterem „Dużego Wywiadu”, który to publikujemy poniżej.

 


Jedna rozmowa to za mało, żeby poznać wszystkie historie z życia Władysława Byszewskiego, nestora polskiego jeździectwa. Nawet, jeśli jej czas odmierza dużych rozmiarów pudełko czekoladek. Każde zawieszenie głosu podczas snucia opowieści, każde spojrzenie, kiedy pamięcią wędrował w dawne czasy zasługuje na czujną literacko narrację. Ten, kto będzie chciał prześledzić losy krok po kroku wybitnego hodowcy koni, jeźdźca i trenera, może sięgnąć po nie tak dawno wydaną książkę, pt. „Besson i Demona. Zapiski koniarza”, której spiritus movens był Michał Wierusz-Kowalski. Byszewski, jak sam przyznał, lubi wracać myślą do czasów, które dały mu tyle radości. Do czasów, kiedy pracował w Stadninie Koni Moszna, kiedy czterokrotnie odbierał na podium medal Mistrza Polski w skokach przez przeszkody, kiedy przygotowywał ekipę polskich jeźdźców do startów w Igrzyskach Olimpijskich, kiedy sędziował międzynarodowe zawody, kiedy zakochiwał się w swojej żonie, kiedy w dzieciństwie jeździł konno z ojcem do lasu... Dlatego pewnie książkę zna na wyrywki. I trochę książką „odpowiadał” na moje pytania. Ale czy z tych spisanych opowieści uleciały kolory? Nie. Jest coś w tym dżentelmenie, co powoduje, że jego słowa nie blakną.

 

Pierwsza fotografia, która przedstawia Pana na koniu, została zrobiona 22 czerwca 1925 r. w Krzyżanowicach. O czym Pan myśli patrząc na to zdjęcie?

Tak się zaczęło moje dzieciństwo związane z końmi i życiowa kariera. To zdjęcie jest dla mnie symboliczne. Siedziałem na naszej klaczy Baby, a obok mnie stał mój ojciec, Ludwik, który wprowadził mnie w jeździectwo. Ojciec był jeźdźcem i moim trenerem. Jemu zawdzięczam wszystko. Był bardzo wymagający. Nie wiem, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym nie miał warunków, które mi stworzył. Po jeździeckie rady zawsze chodziłem do niego. Matka z kolei, Zofia, bardzo przeżywała moje jeździeckie wypadki i starty na zawodach. Żeby nie okazać zdenerwowania, unikała publiczności. W czasie mojego przejazdu szukała sobie miejsca, w którym nie będzie obserwowana. Wiedziała, że jestem bardzo zaangażowany, więc tolerowała mój wybór.

 

 

Pańscy rodzice doskonale radzili sobie w siodle, prawda?

Tak. Ojciec był samoukiem i startował w zawodach w skokach przez przeszkody, zajmował się hodowlą. Brał kiedyś udział w dużym wyścigu płotowym na Polu Mokotowskim dla – jak to się wtedy nazywało – dżentelmenów, bo nie mieli prawa startować tam zawodowi jeźdźcy, dżokeje, tylko amatorzy. Dziś w jeździectwie dżentelmen nazywa się amator.
Dziś w tym miejscu jest miejski park z fontannami.
Tak, wyścigi po wojnie zostały przeniesione na Służew. Często kiedy przejeżdżam ulicą Mokotowską, to wspominam tamte czasy. Kiedyś były tam konie, dziś widzę spacerowiczów z psami. I też miło popatrzeć.

 

 

A jeździeckie umiejętności matki?

Matka rajdy konne miała w małym palcu. Jednego dnia w damskim siodle udało jej się przejechać 125 kilometrów. Wybrała się akurat odwiedzić rodzinę.

 

Piękne czasy!

Podróże wierzchem były codziennością. Mieszkaliśmy w Słupi, a w Krzyżanowicach ojciec prowadził hodowlę koni. Te dwie miejscowości dzieliła odległość 56 kilometrów. Bardzo często konno przemierzało się tę trasę. Ojciec stępował, a ja na Baby goniłem go kłusem.

 

Czy wie Pan, w którym momencie pańskiej kariery jeździeckiej, najmocniej zadrżało serce pańskiej matce?

Dostałem pewnego razu od klaczy imieniem Figa dwoma kopytami w twarz. Straciłem przytomność. Mój towarzysz zabawy prowadził mnie pod ramię do domu. Matka już wiedziała, co się stało, ktoś jej powiedział i wybiegła w naszą stronę. Miałem twarz we krwi. Zobaczyłem przerażoną matkę i na tym skończyła się moja świadomość tamtego zdarzenia. Już pani wyjaśniam, jak do tego doszło. Oczywiście wina była po mojej stronie, a nie po stronie konia. To było lato. Nie pamiętam, ile miałem lat, ale byłem dzieckiem. Na Fidze jechał mój kuzyn, półkrwi Holender (siostra mojej matki wyszła za mąż za Holendra, urodziła trzech synów, którzy wakacje spędzali w Polsce). Ustawiliśmy sobie przeszkody na placu. W pewnym momencie Fidze odechciało się skoków. Wziąłem do ręki bat i poganiałem ją, biegnąc tuż za nią. Figa nagle się zatrzymała, a ja na nią wpadłem i tak z kucka kopnęła mnie w twarz.

 

Takich poważnych wypadków miał pan wiele.

Złamane miałem nos, obojczyki, żebra, rękę… Ale tę złamałem już nie z koniem, tylko podczas polowania, idąc piechotą poślizgnąłem się na lodzie. Niefortunnie podparłem się dłonią, żeby nie upaść na broń, którą niosłem na plecach.

 

Zanim o polowaniach będzie, wróćmy do tych złamań.

Obojczyk złamałem podczas pierwszych powojennych zawodów w stadninie w Mosznej, które miałem przyjemność organizować. Do tego wypadku doszło w głupi sposób. Można powiedzieć, że kto pod kim dołki, ten sam w nie wpada. Chciałem urozmaicić parkur, więc wykopałem nieduży rów. Besson przeskoczył przez hydrę i albo nie zauważył tego rowu, albo go zlekceważył i jedną nogą w niego wpadł, podpierając się głową. Poleciałem po szyi konia i uderzyłem barkiem i głową w ziemię. Zerwałem się, wskoczyłem na niego i dokończyłem parkur. Ponieważ to był jedyny mój błąd, to miałem 12 punktów karnych i udało mi się stanąć na podium. Wtedy upadek nie eliminował zawodnika. Żebra zaś uszkodziłem podczas treningów, również w Mosznej. Przygotowywałem się do Mistrzostw Polski w Skokach w roku 1953. Skakaliśmy trzy oksery. Na pierwszym Aden oddał mało energiczny skok, więc zmusiłem go, żeby następny skoczył lepiej… i zrobił tak zwany skok-wyskok na trzeci okser. Skończyło się to upadkiem, Aden mnie przygniótł, a kiedy się podnosił, wycelował kopytem w moje żebra. Nie mogłem oddychać. W szpitalu w Prudniku założono mi gips. Akurat nie było na miejscu karetki, więc musiałem do Mosznej wracać pociągiem. Z trudem do niego wsiadłem, ale dopiero wysiadanie najbardziej bolało. Na stacji w Mosznej pociąg zatrzymywał się tylko krótką chwilę. Zanim postawiłem nogę na ostatnim stopniu, maszynista ruszył. Musiałem więc wyskoczyć z pociągu w tym gipsowym pancerzu. Wtedy dopiero poczułem okropny ból.

 

Jednym słowem, jest Pan niezniszczalny. Wróćmy teraz do polowań, które są pańską pasją.

W świat łowiectwa również wprowadził mnie ojciec. Dostałem od niego wiatrówkę i zacząłem od polowań na wróble.

 

 

Kariera myśliwego potoczyła się od wróbla do niedźwiedzia?

Można tak powiedzieć, chociaż niedźwiedzia nie widziałem, tylko słyszałem, w Bieszczadzkich lasach. Szukaliśmy ptaków, słonek. Usłyszałem niedaleko od siebie ryczącego niedźwiedzia, który w ten sposób dał mi do zrozumienia, że mnie wyczuł i że nie podoba mu się moja obecność. Trochę mi się zrobiło nieswojo. Byłem praktycznie bezbronny. Miałem chyba szczęście, bo po chwili rozeszliśmy się w zgodzie.

 

Co Panu się podoba w polowaniach?

Przede wszystkim obcowanie z przyrodą. Są dwa rodzaje polowań, pierwsze – indywidualne; siedzi się na tak zwanej "zasiadce" i czeka, aż dany zwierz się pojawi, drugie – z nagonką, pędzone. Preferuję to pierwsze. Wtedy ma się bardzo bezpośredni, intymny kontakt z naturą, zwłaszcza o świcie i zachodzie słońca. Przepiękna jest noc w lesie. Człowiek jest wtedy sam z myślami, słyszy czyjeś kroki i zastanawia się, jaki to może być zwierz i rozmyśla też o wszystkim, co ważne, czego doświadczył.

 

Pan tak rozmyślał na polowaniach o karierze jeździeckiej?

Tak. To ogromna część mojego życia, więc nawet podświadomie do niej wracałem. A las ze wszystkimi swoimi tajemnicami jest bardzo dobrym tłem do snucia wspomnień.

 

Jak Pan zapamiętał swojego ojca?

Przede wszystkim widzę go na koniu. Był z krwi i kości koniarzem i rolnikiem. Żaden błąd, który popełniłem podczas jazdy, nie był przepuszczony. Dbał o moje bezpieczeństwo i wyszkolenie. Żeby uniknąć wypadku z zostawioną nogą w strzemieniu, polecił mi jazdę w miękkim siodle bez łęku, którego strzemiona były nałożone na siedzisko. Kiedy spadałem, to razem ze strzemionami. Pozwalały mi anglezować, ale wymagały absolutnej równowagi. Kiedy obciążyłem jedną stronę, to druga szła do góry. Bardzo mnie to posadziło w siodle. Dwa lata jeździłem w tej, tak zwanej, gapce. Klasyczne siodło dostałem na skutek tego, że musiałem startować w konkursie ujeżdżenia dla dorosłych, w którym wymagany był przepisowy sprzęt. I jak już wsiadłem w to normalne siodło, to już z niego nie dałem się wysadzić.

 

A jak zapamiętał Pan matkę?

Miała zdecydowany charakter. Im bardziej nas kochała, tym więcej od nas wymagała. Nigdy nie słyszałem, żeby matka kiedykolwiek mnie czy młodszym siostrom zwróciła uwagę podniesionym głosem. Prostowało nas jej samo spojrzenie.

 

Kiedy pojawił się pierwszy koń przeznaczony do startów w konkursach?

Miałem 11 lat, dostałem dużego konia, Uroka III. Polski Związek Jeździecki przed wojną organizował w całym kraju Mityngi Popularne PZJ. Pierwszy raz wystartowałem na Uroku w takich zawodach w Kielcach. Spiker powiedział o nas, że jeździec i koń razem mają 14 lat. Urok miał wtedy 3 lata.

 

Jak się Panu z nim współpracowało?

Urok był bardzo trudny, to był koń pełnej krwi angielskiej. W wieku dwóch lat biegał na wyścigach, rok później został z nich wycofany. Trzeba przyznać, że miał temperament, brykał i walił zadem z krzyża. Trudno było się na nim utrzymać, zwłaszcza w tej gapce. Urok sponiewierał mnie okropnie, brał głowę między nogi, a mnie wysadzał w powietrze.

 

Nie ma Pan żalu o to fruwanie?

Uważam, że to było jednak trochę ryzykowne. Mogło mnie to zniechęcić. Moi rówieśnicy jeździli w klasycznych siodłach i było im łatwiej.

 

Nie powiedział Pan ojcu, że nie chce dłużej jeździć w gapce?

Dyskusji nie było. Powiedział mi raz: przyjdzie czas, to dostaniesz zwykłe siodło.

 

Czy ojciec powiedział kiedyś Panu, że jest z Pana dumny?

Nie przypominam sobie, ale sądzę, że chyba był. W końcu, jak na polskie warunki, udało mi się osiągnąć parę sukcesów.

 

Jak Pan wspomina start na pierwszych zawodach z Urokiem?

To było wielkie przeżycie. Startowałem w dyscyplinie dla młodego pokolenia. Na trzydniowym mityngu było ujeżdżenie, bieg terenowy i konkurs w skokach. Konkurencji nie miałem, zawody wygrałem walkowerem, ale musiałem przejść przez te trzy etapy.

 

Stresował się Pan?

Bardzo, ale nie okazywałem tego. Uważałem, że byłby to dyshonor.

 

Czyli jako 11-latek zachowywał się Pan jak dorosły mężczyzna.

Chyba niezupełnie, ale jakieś zadatki w tym kierunku może i miałem.

 

Ładnie to Pan określił.

Ale powiem pani, że tak jak nie miałem konkurencji w pierwszych zawodach, tak w drugich już była.

 

Kogo ma Pan na myśli?

Stachusia Wickenhagena, syna znanego jeźdźca, Karola Wickenhagena, który startował w „normalnym” siodle i to na koniach ojca.

 

Rzeczywiście stanowił konkurencję?

Był znacznie lepiej ode mnie wyszkolony, bo ja jeździłem trochę taką, powiedzmy, naturalną szkołą, natomiast on bardziej konkursowo i maneżowo. Byłem od niego lepszy w biegach, a on ode mnie na parkurze.

 

Myślał już Pan wtedy o tym, że jeździectwo zostanie Panu na całe życie?

Nie, zresztą szybko wybiło mi się z głowy, kiedy zaczęła się wojna.

 

Pamięta Pan ostatnie sierpniowe dni przed wybuchem II wojny światowej?

W Słupi czuło się napięcie, wiadomo było, że ta „bomba” musi zaraz wybuchnąć. 1 września, około godziny szóstej rano, ojciec obudził mnie okrzykiem: „Wojna!”. Powiedział mi wtedy, że niewiadomo jak się ułożą losy naszej rodziny i że od tej chwili już nie jestem dzieckiem, ale mężczyzną i muszę w razie czego opiekować się matką i siostrami. Na szczęście ojciec nie uległ żadnemu wypadkowi. Gdy odgłosy wojny stawały się coraz wyraźniejsze, rodzice postanowili, że przeniesiemy się do Krzyżanowic. Razem ze stajennym mieliśmy przetransportować kilka naszych klaczy. Każdy z nas wsiadł na konia i prowadził po dwie. Jak tylko wyjechaliśmy za wieś, nadleciał niemiecki samolot. Ruszyliśmy kłusem w leśną gęstwinę. Wróg dwukrotnie puścił salwę z karabinu maszynowego w naszym kierunku. Nie trafił, czekaliśmy na trzecie podejście strzelca, ale wycofał się. Udało nam się bezpiecznie przebyć resztę drogi. Wojna łagodnie obeszła się z naszymi rodzinnymi stronami. I koniom też nic się nie stało.

 

Gdzie czuł się Pan lepiej, w Słupi czy Krzyżanowicach?

W Słupi stał okazały dom, a w Krzyżanowicach skromny dworek. Lepiej czułem się w Krzyżanowicach ze względu na konie. Tam mieliśmy większą swobodę jako dzieci, a w Słupi panował pewien reżim, na obiad trzeba było się ubrać w czystą koszulę. Poza tym, ze Słupią związane były obowiązki, szkoła i nauka. Życie tam było bardziej zasadnicze. Pamiętam, że w Krzyżanowicach dom był usytuowany na skarpie. Przechodziło się przez 20-hektarowe pastwisko dla koni i dochodziło do plaży nad rzeką Nidą. To były bajeczne kąpiele, choć zawsze trochę niebezpieczne, bo nie brakowało tam wirów, które zabierały ludzi.

 

Rozmawiamy już chwilę, a Pan nie spróbował czekoladek.

Skosztuję po pani.

 

Dobrze. Proszę bardzo. A czy pamięta Pan ulubione słodycze z czasów dzieciństwa?

Ulubioną kombinacją była świeża bułka i na to kawałek tabliczki czekolady. Bardzo mi to smakowało. Te czekoladki też dobre.

 

Czy dzisiaj odwiedza Pan Słupię?

Staram się być na 1 listopada, tam jest pochowana moja matka. Zawsze odbywa się msza za jej duszę i dziadków.

 

Jak się Pan tam czuje?

O, wie pani, emocje opadły po tylu latach, mimo że miejsce nie bardzo się zmieniło. Tylko w naszym gospodarstwie się pozmieniało, większość budynków jest rozebrana. Sam dom się nie zmienił, teraz jest tam urząd gminy i posterunek policji. Jest dobrze utrzymany z zewnątrz, ale wewnątrz to widać, że posadzki są już powycierane.

 

Nie każdy wie, że miał Pan w rodzinie słynnego przed wojną hipologa, pisarza, ziemianina – Pawła Popiela herbu Sulima.

To był kuzyn ojca. Spotkanie z nim, zresztą jedyne, wywarło na mnie duże wrażenie. Ojciec bardzo wysoko go cenił. Kiedy nas odwiedził, z otwartą buzią słuchałem ich dyskusji. Rozmawiali o hodowli. Niewiele z tego rozumiałem. Po wizycie wsiedliśmy wszyscy na konie i odprowadziliśmy wuja do Siedlisk. Później uczyłem się z jego książkach o hodowli.

 

Czy wuj udzielił Panu podczas tej wizyty jakichś hipologicznych rad?

Nie, wtedy starsi nie rozmawiali z dziećmi.

 

Przejdźmy do historii konia, z którym zdobył Pan większość jeździeckich tytułów, który został ogłoszony koniem XXV-lecia, do historii Bessona. Jak on do Pana trafił?

Właściwie przez przypadek. Przed wojną w naszej okolicy stał ogier ze stada w Bogusławicach, import z Francji – angloarab, który nazywał się po polsku Front. Kiedyś, będąc w Racocie w wychowalni ogierków, wszedłem do baraku, który był postawiony na pastwiskach i spojrzałem na pierwszą z lewej tabliczkę, na której było napisane: syn Fronta. To zwróciło moją uwagę. Później, w 1951 roku, odbywały się w Warszawie duże zawody konne. I tam startowała też importowana z Francji klacz – Sauge. Jeździł na niej jeździec z bożej łaski, który na wszelki wypadek wypijał sobie przed startem kielicha. Jechał wtedy jak wariat. Sauge oddawała olbrzymie skoki. I wpadła mi w oko. Jak się okazało, że na tamtej tabliczce był i Front i Sauge, to było dla mnie jasne, że trzeba się tym koniem zainteresować. Po roku spotkałem Bessona na torze. Wystąpiłem do ówczesnego Centralnego Zarządu Hodowli Koni z prośbą o przyznanie tego konia. Dostałem odpowiedź odmowną. Po dwóch tygodniach dostałem kartkę z informacją, że Besson naruszył sobie ścięgno i mogę go zabrać. Szybko więc po niego pojechałem, podleczyłem go i zaczęła się nasza wieloletnia kariera.

 

Wspomina Pan o ścięgnie. Po latach zdecydował się Pan na nieprzyjemną, acz skuteczną metodę leczenia nogi.

Tak. Rozpalonym cienkim żelazem nacina się skórę dwóch nóg od stawu pęcinowego pod napiąstek, a potem nacina się jodełkę z jednej i drugiej strony. Nadpalona skóra zamienia się w pancerz i w ten sposób leczy się staw. Nogi przed zabiegiem były znieczulone. Na to zakładało się opatrunek. Po zabiegu został odprowadzony nie do boksu, ale na stanowisko, tyłem do żłobu, wywiązany tak, że nie mógł gryźć nogi. Dostawał siano. Stał tak trzy tygodnie, później zaczęły się spacery w ręku, później odrobina kłusa i reszta interwałowego treningu.

 

 

Miał Pan plan treningowy przygotowany pod start w Mistrzostwach Polski w Skokach w 1954 roku, w Sopocie.

Było mi bardzo niezręcznie, bo po tym paleniu Besson nie miał żadnej możliwości startu w zawodach. Od razu pojawiliśmy się na mistrzostwach. Nie mogłem zatem myśleć o przygotowaniu konia poprzez skoki w innych konkursach, nie mieliśmy tego „przetarcia się” przed Sopotem. Pracowaliśmy tylko w domu, w warunkach, które Besson dobrze znał i które nie hartowały jego psychiki. Miałem rozpisane dla niego obciążenia i starałem się na bieżąco je regulować. To był bardzo zdolny koń i lubił skakać. Brałem go czasami na krytą ujeżdżalnię, gdzie stała jedna nieduża przeszkódka. Puszczałem go luzem. Skakał przez nią chętnie, nienaganiany do tego. To była maszynka do skakania!

 

I dzięki odpowiedniemu przygotowaniu zdobyliście w ’54 roku złoto. To dowodzi, jak świetnym jest Pan trenerem i jak duże ma wyczucie koni.

To przesada.

 

Dziś niewielu zawodowych jeźdźców zaryzykowałoby taką sytuację.

Ale to było duże ryzyko. Nie miałem żadnego odniesienia, nie mogłem postawić mu w domu za dużych wymagań ze względu na obciążenie nóg. Start w mistrzostwach mógł źle przyjąć.

 

O ile niższe były przeszkody ustawiane w domu od tych, które były na mistrzostwach?

Około 10 centymetrów. Pracowaliśmy ujeżdżeniowo i bardzo dużo galopowaliśmy w terenie. Pamiętam doskonale wielką niepewność, jaka mi towarzyszyła przed mistrzostwami. Bałem się, że Besson nie przejdzie tych mistrzostw, tych trzech dni skoków pod rząd.

 

Jak Pan się czuł w stadninie w Kozienicach, do której trafił Pan po studiach rolniczych na Uniwersytecie Jagiellońskim?

W samych Kozienicach to mi było jak w raju, ale kiedy pojawiły się Urzędy Bezpieczeństwa, zaczęto mi dokuczać, to był rok 1949. Ciągłe dochodzenia, straszenia, że nie potrzebują AK-owców u siebie. Na skutek zbiegu okoliczności udało mi się przejść do Mosznej. Kiedy byłem w Kozienicach, sport jeździecki był źle widziany jako sport ziemiaństwa i wojskowych. Jak jeździłem na ogierach w Kozienicach, to podkoniuszy chodził do komitetu powiatowego na skargę na mnie, że jeżdżę na koniu po to, żeby go zapocić, żeby później masztalerz musiał się męczyć z czyszczeniem zaklejek i wdychać kurz. Takie głupoty opowiadali.

 

Sport pojawił się w stadninie w Mosznej?

Tak. Kiedy zobaczyłem, jak wyglądały zawody w Warszawie w 1950 roku, to od razu łyknąłem bakcyla i postanowiłem zabrać się za organizację zawodów. Na pierwsze przyszło około 10 000 widzów. Jak na wiejską miejscowość, to był bardzo dobry wynik. Tydzień przed zawodami rozwiesiłem ogłoszenia przy okolicznych parafiach. I to weszło w zwyczaj mieszkańcom. Te debiutanckie zawody dobrze zapamiętałem. Na początku rozmowy opowiedziałem pani, jak złamałem wtedy obojczyk.

 

Dzięki jeździectwu często Pan podróżował po świecie i miał okazję poznać wyjątkowych ludzi. Dobrze znał pan płk. Karola Rómmla, a z księżniczką Anną jadł Pan lunch.

Rzeczywiście jeździectwo dało mi bogaty kawałek życia. Płk. Rómmel to był bardzo ciekawy człowiek i wspaniale rysował konie. Miał lekką kreskę. To był mój jedyny trener, do którego miałem bezgraniczne zaufanie. Do dziś pamiętam, co mi poradził przed mistrzostwami w Gnieźnie, kiedy wspólnie obchodziliśmy parkur. Jego rady zawsze się sprawdzały. Księżniczkę Annę zaś poznałem na Mistrzostwach Europy Młodych Jeźdźców w Rotherfield w Anglii. Sędziowałem tam zawody. Przy stole prowadziliśmy ogólną rozmowę. Księżniczka była bardzo skromna i czarująca. Z tego zdarzenia najlepiej zapamiętałem, jak bardzo była przejęta moja żona Krystyna.

 

Jak ją Pan poznał?

Krysia pracowała w Przedsiębiorstwie Imprez Sportowych. W 1957 roku PZJ zlecił mu organizację zawodów międzynarodowych w Poznaniu i kolejnych w Olsztynie. Liczyłem na start w tych zawodach, choć nie było to oczywiste, bo klacz, z którą tam się wybierałem, zakulała. Dotarłem do Poznania, do hotelu, gdzie miałem zarezerwowany pokój. Okazało się, że człowiek odpowiedzialny w PIS za jeździectwo został zastąpiony innym pracownikiem, a mianowicie Krystyną Żymirską, która anulowała moją rezerwację. Chciałem wyjaśnić tę sytuację, więc doszło do spotkania z Krysią. To był również przypadek. Krysia wzbudzała we mnie dużą ciekawość i bardzo lubiłem z nią rozmawiać, a nie byłem z natury gadułą.

 

Czy pańska żona jeździła konno?

Nie, choć raz wybraliśmy się konno w teren. Posadziłem ją na spokojnej klaczy. Wracaliśmy do domu. Część trasy przebiegała przez tory kolejowe i główną szosę. Nagle wyskoczył pies i oszczekał nas. Klacz mojej żony spłoszyła się i poszła galopem. Mnie się czapka do góry podniosła. Nadjeżdżał przecież pociąg. Za blisko było już do szlabanu, żeby ją złapać, a goniąc je sprowokowałbym klacz do szybszej ucieczki. Udało się żonie zatrzymać klacz przed szlabanem. Po tej jeździe powiedziałem, że basta.

 

Spędziliście razem 37 lat w małżeństwie.

Tak, to był piękny okres. Krysia była idealną osobą. Niesłychanie dla mnie wyrozumiałą. Przez 10 lat mieszkaliśmy w Mosznie, a ona wychowana w mieście, nieprzyzwyczajona do warunków na wsi, potrafiła się z tym pogodzić. Niestety, stało się jak się stało. Za kilka dni będzie 10. rocznica jej śmierci. Ciągle odczuwam jej nieobecność. Ta samotność dla kogoś, kto tak jak ja siedzi wyizolowany w czterech ścianach, jest bardzo trudna. Ale cóż, trzeba się z tym pogodzić.

 

Dlaczego odeszła?

Miała częste ataki duszności. Kiedy w czasie wojny trafiła do obozu koncentracyjnego w Oranienburgu, zachorowała na płuca. Nie wyleczono jej jak należało. Po latach problemy wróciły. Kiedy mieszkaliśmy w Mosznej, uczulała się na różne zapachy, na przykład amoniak, który było czuć w domu w trakcie sprzątania ściółki. Zabierałem ją nad morze, żeby odpoczęła. To niewiele pomogło. Poza tym wszystkim, Krysia nie mogła uwolnić się od nikotyny. Nauczyła się palić właśnie w czasie wojny.

 

W jaki sposób pańska żona trafiła do obozu koncentracyjnego?

Krysia urodziła się w Poznaniu, była córką kapitana z 50. Pułku Piechoty. Gdy Niemcy zajęli Poznań, przeniesiono ją z matką i bratem do Warszawy. Tam działała w konspiracji. Pracowała jako konduktorka tramwaju i uczyła się w tajnym gimnazjum. Któregoś dnia przewoziła w tramwajowej skrytce broń dla partyzantów. Miała pecha, akurat trafiła na kontrolę Niemców, którzy tę broń znaleźli. Groziła jej za to kara śmierci, ale uniknęła jej dzięki swojej matce, prawniczce. Matka Krysi pracowała w biurze prawnym, którego szefem był Niemiec. Gdyby nie ta „koneksja”, nie wiadomo co by się z Krysią stało. Ten łagodniejszy wyrok, który dostała, to był właśnie obóz w Oranienburgu.

 

Zwraca się Pan czasem do żony w myślach?

O, tak. Zresztą tam za panią, na stoliku, stoi jej fotografia.

 

Bardzo ładny uśmiech.

Pięknie się uśmiechała, ale to akurat nie jest dobre jej zdjęcie.

 

Czuje Pan jej obecność?

To zależy bardziej od człowieka, który to odbiera aniżeli od osoby zza grobu, ale to już są takie filozoficzne medytacje. Raczej nie lubię się tym zajmować.

 

To może trochę innej filozofii – czym są dla Pana konie?

To trudne pytanie. Przede wszystkim cząstką mego życia.

 

Nawet po pańskim mieszkaniu widać, jak są ważne.

Ale to, co pani widzi, to tylko niewielka część zbiorów. Większość oddałem do Muzeum Łowiectwa i Jeździectwa w Warszawie. Nie mam dzieci, czego bardzo żałuję. Praktycznie nie mam nikogo. Po mojej śmierci wszystko się rozejdzie, a tak to przynajmniej wszystko zostanie w jednym miejscu. Zastrzegłem, żeby tak było.

 

Jest Pan legendą jeździectwa. Jak się Pan czuje w takiej roli, tym bardziej, że podkreśla ją fakt obecności w muzeum?

Nigdy o sobie tak nie myślałem i nie myślę. Muzeum było praktycznym rozwiązaniem. Kto by się tym wszystkim zajął, tymi pamiątkami, odznaczeniami, zdjęciami, skoro jestem sam? A to są ważne dla mnie rzeczy.

 

 

Trudno mi oderwać wzrok od laski z głową konia, która tu stoi przy stole.

To prezent od Andrzeja Żółkiewskiego, trenera, aktora.

 

Używa jej Pan?

Na ogół nie, raczej podpieram się zwykłą laską. Ta od Andrzeja to taki wymagający dodatek, zobowiązuje mężczyznę do odpowiedniego stroju, do ciemnego płaszcza, melonika.

 

Czym zajmuje się Pan na co dzień?

Trochę tych papierów leży na stole, to rodowody koni. Przygotowuję plany kopulacyjne dla niektórych stadnin. Staram się codziennie wychodzić z mieszkania, chociaż teraz jest bardzo ślisko i w moim wieku nakryć się nogami to już nie jest takie bezpieczne.

 

Co by Pan chciał jeszcze od życia dostać?

Chciałbym sobie radzić. Jestem sam, więc muszę sobie jakoś w życiu dawać radę. W przeciwnym razie życie staje się utrapieniem, ale nie mówmy o przykrych rzeczach. Zjedzmy jeszcze po czekoladce.

 

Ma Pan rację, zjedzmy.

Tekst Kalina Gierblińska, zdjęcia archiwum i Anna Pawlak