Tak więc w obrębie handlu realizowane są wszelkie akty kupna i sprzedaży, a rzecz cała sprowadza się do tego, by jak najtaniej kupić i jak najdrożej sprzedać. Niby to wszystko wiemy, niby akceptujemy. Jednak w sytuacji, kiedy przychodzi nam samym zająć pozycję ostatniego ogniwa w tym łańcuchu, czyli tego, który płaci na końcu największą wartość, wtedy nasze zrozumienie dla tej podstawowej zasady systemu kapitalistycznego znacznie maleje. W obrębie obrotu samochodami używanymi wykreowaliśmy więc wirtualną postać przysłowiowego „handlarza Mirka”, który potrafi z jednej strony doskonale zareklamować swój towar, z drugiej zaś przy pomocy nieuczciwych metod doskonale ukryć wszelkie jego wady. Kupiony w ten sposób samochód ulega więc awarii chwilę po tym, jak przekażemy sprzedawcy swoje ciężko zarobione pieniądze i próbujemy wrócić nim do domu.

Trudno wyobrazić sobie jeździectwo bez ludzi, którzy zajmują się wyszukiwaniem i późniejszą sprzedażą koni. Jakbyśmy na ich istnienie nie patrzyli, to każdy rozsądny obserwator tego tematu dostrzeże fakt, że osoby pośredniczące w obrocie końmi są jednym z ogniw tego łańcucha. Ogniwem pozwalającym na zachowanie jego ciągłości. Mimo tego trudno oprzeć się wrażeniu, że powiedzenie o kimś, że jest końskim handlarzem, odbierane jest w środowisku jako określenie mocno pejoratywne. Dlaczego?

Spróbuję tę kwestię rozwinąć i może coś zrozumieć w kolejnej „Takiej sobie luźniej rozmowie” z niezwykle doświadczonym jeźdźcem i trenerem, a jednocześnie osobą parająca się kupnem i sprzedażą koni – Stanisławem Marchwickim.

 

Człowiek, który kupuje i sprzedaje konie, to tak naprawdę kto? Oszust? Hochsztapler, który tanio kupuje i drogo sprzedaje konia? A może całkowicie ktoś inny?

No cóż, najkrócej jak można powiedzieć, to handlarz. Czyli, jak powiedziałeś, człowiek, za którym ciągnie się w Polsce niezbyt przyjemna aura. To ktoś podejrzany. Ktoś, kto z pewnością chce cię podstępnie oszukać. Z pewnością też kupił konia tanio, na pewno chorego i po zastosowaniu jakiś sztuczek, które chorobę zatuszują, sprzedaje go nieprzyzwoicie drogo. Jakby więc nie patrzeć, to postać nieciekawa, ponura i zła. Taki jeździecki „czarny charakter”.

Powiem Ci, że wprawiłeś mnie trochę w zakłopotanie. Nie tego spodziewałem się po kimś, kto mając za sobą całe lata pracy z końmi, wiele wspaniałych sukcesów jako zawodnik skoków przez przeszkody i trener, sam sprzedał wiele koni. Czy to jest jakaś ironia, której nie wyczułem? A może jakiś głęboko ukryty żal?

No popatrz, znamy się tak długo i myślałem, że wyczujesz w tym, co mówię, właśnie ironię i masz rację, również i trochę żalu. Faktycznie mam za sobą sukcesy sportowe własne, jak również moich  podopiecznych. Ale to nie wszystko. Bo zajmowałem się kiedyś hodowlą koni. Co prawda, robię to dalej, ale już nie na tak dużą skalę. Ponadto zajmuję się również zajeżdżaniem koni i przygotowuję je do startów oraz sprzedaję dalej. Wybrałem taki sposób na swoje życie i go realizuję. W każdym razie mogę coś w zaproponowanym przez Ciebie temacie powiedzieć z własnego doświadczenia. I mówiąc szczerze, to doświadczenia jest takie, że w tym, co mówię, pojawiła się nuta ironii i żalu.  Żalu, że osoby trudniące się taką działalnością kwalifikowane są do grupy „szemranej”. Do grupy żyjących na cudzy koszt. To jest bardzo krzywdzące, jak sądzę, dla większości ludzi zajmujących się handlem końmi.

Z pewnością jednak znasz jakieś przypadki, kiedy kupujący został wyprowadzony w pole przez sprzedającego. Kiedy koń okazał się nie taki jak być powinien. 

Oczywiście, że nam. Ty z pewnością również znasz takie. Jak dobrze pamiętam, opisywałeś jeden z takich przypadków w którymś z numerów Świata Koni. Czego to jednak dowodzi? Że wszyscy oszukują? Zapytam może inaczej. Czy nigdy nie zdarzyło Ci się, że w sklepie dostałeś za mało reszty? Albo zapłaciłeś więcej za jakiś towar niż wynikałoby to z jego ceny na półce?

No zdarzało się.

No widzisz. Jednak nie biegasz dzisiaj opowiadając, że w każdym sklepie oszukują. Przecież takie uogólnienie byłoby nie tylko głupotą z Twojej strony, ale również i krzywdzącą nieprawdą. Takie błędy przecież mogą powstawać niekoniecznie z niecnej chęci oszukania klienta. Czasem jest to kwestia zmęczenia sprzedawcy, braku koncentracji czy innych powodów. Czasem może to być roztargnienie kupującego. Wystarczy wrócić do kasy, powiedzieć o tym i w większości wypadków sprawa zostaje załatwiona. Nie ma więc powodu do kruszenia przysłowiowych kopii. Jeśli dobrze pamiętam, w opisywanej przez Ciebie sprawie kupna konia z państwowej stadniny to kupująca wykazała się daleko idącą ignorancją przy zakupie i kupiła konia bez jakichkolwiek badań. Jej późniejsze pretensje adresowane do sprzedawcy były, no ale zostawmy te szczegóły. Tak po prostu nie wolno tak kupować konia. I ta osoba za naukę zapłaciła swoją wysoką cenę. Sprzedawcy często również płacą taką cenę za naukę. Ale o tym może opowiem później. Teraz chciałem powiedzieć jedynie, że przy zawieraniu transakcji kupna-sprzedaży konia sporne sprawy mogą się zdarzyć. Od ich rozstrzygania są odpowiednie procedury przy zawieraniu umów, takie jak badania przed kupnem czy konsultacje z prawnikiem. Jeśli się nie mylę, to tak spuentowałeś w swoim tekście opisywany przypadek. Tę normalność tego typu sytuacji widać doskonale na przykładzie rynku obrotu końmi w Europie Zachodniej. Popatrz na takie nazwisko jak holenderska gwiazda parkurów Jan Tops. Niegdyś klasowy zawodnik skoków przez przeszkody, czterokrotny olimpijczyk i złoty medalista zespołowy z Barcelony w 1992 roku, a dzisiaj organizator bardzo prestiżowego cyklu międzynarodowych zawodów Global Champions Tour. Otóż prowadzi on swoją stajnię i handluje końmi na bardzo dużą skalę. Nie jest jednak traktowany w swoim kraju ani w środowisku jeździeckim Europy jak handlarz-cwaniak. Jest traktowany jak biznesmen. Jak człowiek prowadzący własny, legalny interes, który pozwala mu na normalne życie. To normalna droga, jaką obiera wielu zawodników, którym sport dał rozpoznawalne w środowisku nazwisko. W Polsce jednak ten sposób na życie nie cieszy się uznaniem środowiska. A przecież zajmując się profesjonalnie uprawianiem jeździectwa trzeba z czegoś żyć. Mogą tutaj posłużyć się przykładem siebie i swojej rodziny. Nie mam żadnego zakładu produkcyjnego czy stoczni, które pozwalałyby mi zarabiać na utrzymanie mojej rodziny i na uprawianie jeździectwa. Nie znam się zresztą na tym. Nie jestem inżynierem, nie znam się na budowaniu jachtów czy statków. Znam się na koniach, na pracy z nimi. Znam się na trenowaniu zarówno koni, jak i ludzi. To chyba naturalne, że staram się zarabiać na życie robiąc to, na czym się znam, czyli przygotowuję konie do jazdy i oferuję je chętnym. Staram się robić to przyzwoicie i uczciwie. Jak wiele innych osób. Jednak spotykam się często z określeniem „handlarz", które wcale nie jest komplementem, o czym mówiłem przed chwilą.

Może, żeby lepiej zrozumieć ten mechanizm, powiesz skąd handel końmi wziął się w Twoim życiu. Może ta opowieść przybliży obraz polskiego handlarza końmi?

Byłem zawodnikiem, ale również i dyrektorem Łódzkiego Klubu Jeździeckiego.

Poczekaj. Zanim zostałeś dyrektorem ŁKJ, to najpierw byłeś w nim zawodnikiem w wieku juniora aż do seniora. Jak mówiłeś w naszej poprzedniej rozmowie, klub dostarczał swoim zawodnikom konie i sprzęt. Nie musiałeś się o nie martwić.

No tak. Oczywiście to prawda, tak było. Jednak kiedy w latach osiemdziesiątych zostałem kierownikiem klubu, przybyło mi obowiązków. Kiedy inni zawodnicy wiedli w miarę beztroskie życie, martwiąc się jedynie o osiągane wyniki, ja musiałem się martwić również i o to, żeby w dużej skrzyni w stajni czołowej nie zabrakło nigdy owsa. Zresztą, chyba pamiętasz tamte czasy, bo byłeś już w klubie?

Tak, pamiętam. Choć troska o pełną skrzynię na owies nie przysłaniała mi przyjemności czerpanej z jazdy konnej. Owies w skrzyni po prostu zawsze był. A w każdym razie zawsze wtedy, kiedy go potrzebowałem i pomagałem w karmieniu klubowych koni.

No widzisz. Ja już wtedy, w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, musiałem zawrzeć bliższą znajomość ze stajenną ekonomią. Tak, żebyś Ty nie miał problemu, kiedy trzeba było nakarmić konie. Choć było to w porównaniu do późniejszego okresu czy tego, z czym mamy do czynienia dzisiaj, stosunkowo proste. Ale nie o tych różnicach chciałem mówić. Otóż, wtedy zacząłem uczyć się innego myślenia. Myślenia o tym, że konie muszą jeść bez względu na to, czy jakiś urzędnik czegoś nie dopilnował czy nie zdążył zrobić, a mogłoby to doprowadzić do sytuacji, że skrzynia na owies byłaby pusta. W poprzedniej rozmowie mówiliśmy o tym, że ŁKJ nie miał oparcia w stadzie czy stadninie. Paszę dla koni musieliśmy więc sami kupować. Pieniądze z takim przeznaczeniem przekazywane przez administrację państwową często się spóźniały. Jednak dzięki temu, że do LKJ zaglądali często kupcy koni z Europy Zachodniej i nie tylko, nasze konie zawsze miały co jeść, a zawodnicy mogli jeździć na zawody i udanie na nich startować. Wiesz zresztą, że dzięki tej alternatywie w przychodach klubu udało nam się przez wiele lat utrzymywać w czołówce klasyfikacji klubowej w rankingu prowadzonym przez PZJ. Dlatego też w klubie kupowaliśmy młode konie, zajeżdżaliśmy je i przygotowywaliśmy do pracy pod siodłem i jako gotowe wystawialiśmy na sprzedaż. To był bardzo dobry okres dla tego typu działań. Konie kupione w ŁKJ jeździły później w wielu krajach Europy czy za oceanem w Stanach Zjednoczonych, czy Kanadzie. Kupowaliśmy konie tak zwane „surowe”, czyli nic nieumiejące lub często konie wręcz „wybrakowane” w państwowych stadninach. W Walewicach, Kozienicach czy w Widzowie. Ale nie tylko. Jak pamiętasz w zarządzie klubu pracował pan Owczarczyk, który był dyrektorem w Przedsiębiorstwie Obrotu Zwierzętami Hodowlanymi. Kiedy w ich bazie w Głownie pojawiały się wybrakowane w państwowych stadninach konie, dawał nam znać i jechaliśmy po nie. Wiele z nich po zajeżdżeniu trafiało do szkółki, grup rekreacyjnych czy nawet do sportu, udanie startując w Mistrzostwach Polski Juniorów w WKKW. Część oczywiście wpadała w oko odwiedzającym klub kupcom i wyjeżdżała za granicę. I powiem szczerze, to było fajne uczucie, że konie uratowane w ostatniej chwili w Głownie odnajdowały się w sporcie czy rekreacji. Dzięki tym ruchom klub finansowo stał tak dobrze, że mogłem jeździć na aukcje i kupować na nich konie. Między innymi jeździłem wtedy na aukcje do Lisek czy Walewic. I jeśli udało się kupić tam konia, to powiem szczerze, że byliśmy wtedy bardzo dumni. Stadniny w Liskach, Walewicach czy  Nowielicach miały swoją wysoką renomę. Ale lubiłem wtedy też folbluty z Widzowa czy Kozienic. Znałem ich linie skokowe.

Tak, pamiętam te czasy doskonale. Faktycznie dla klubu był to dobry okres. Ale niebawem sytuacja się zmieniła na znacznie gorszą. Zapotrzebowanie na konie w Polsce było tak duże, że szeroką falą zaczęły trafiać do nas konie zza wschodniej granicy. Po jakimś czasie rynek się nasycił i handel końmi stanął w miejscu.

To prawda. Ale nie nastąpiło to tak szybko, jakby wynikało z tego, co powiedziałeś. Wiele osób, które w tamtym czasie zdążyło „wsiąść do tego pociągu”, zarobiło niezłe pieniądze. W Rosji konie były tanie i zajeżdżone w Polsce, często naprawdę w szybkim tempie, szybko zmieniały właściciela. Trzeba było znać preferencje kupca i starać się im sprostać. Pamiętam, że współpracowałem w tamtych latach z pewnym handlarzem końmi z Belgii. Wiedziałem, że lubił konkretny typ konia i co jakiś miesiąc potrzebował ich cały samochód. Takich koni dla niego szukałem i znajdowałem. Rosłe, mocnej kości, ale z pewnością nie były to konie wybitne. Z pewnością odnalazły się w belgijskiej rekreacji czy małym sporcie sprzedane dalej przez mojego kontrahenta.

Widać z tego, że jakby samo życie wskazało Ci drogę, którą poszedłeś dalej, kiedy usamodzielniłeś się zakładając swoją stajnię. Stajnię, która ma jaki charakter?

To gospodarstwo agroturystyczne, w którym każdy z koni może zmienić właściciela. Konie, które znajdują się w mojej stajni, to konie kupowane w różnych miejscach. Kupowałem je również od handlarzy. Dlaczego? Uzasadnienie jest stosunkowo proste. Ciężar hodowli koni w Polsce przesunął się z ośrodków państwowej hodowli na prywatne stadniny czy wręcz małe gospodarstwa. Osoba żyjąca z handlu końmi ma wiedzę, gdzie w okolicy, w jakim gospodarstwie jest na sprzedaż koń o określonym typie, pochodzeniu czy  maści. Kiedy więc mówię, o jaki typ konia mi chodzi, może on pojechać w konkretne miejsce i ściągnąć go do swojej stajni. Kiedy wszystko okazuje się być w porządku, a mam na myśli niezbędne badania, dogadujemy się co do ceny i każdy jest zadowolony. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że gdybym sam trafił do tego gospodarstwa, to zapłaciłbym za tego konia mniej. Ale nie mam o to żadnych pretensji do handlarza. Przecież wykonał on jakąś pracę w tej sprawie. Pojechał samochodem, do którego nikt paliwa mu za darmo nie naleje. Samego środka transportu też nikt nie rozdaje za darmo. Jego wiedza, gdzie jechać i poświęcony czas są również coś warte. Dlatego naturalne jest, że koń w jego stajni musi kosztować więcej niż w stajni, skąd przywiózł go handlarz. Na tym właśnie polega handel. Na kupnie taniej i sprzedaniu drożej. Ale to drożej nie oznacza wcale braku oszczędności dla kupującego. Dlaczego mówię o takiej pozornej sprzeczności? Już wyjaśniam. Pamiętasz jak kiedyś razem jeździliśmy w okolicach Łodzi szukać konia, bo ciągle zgłaszałeś mi problem pożyczając wierzchowca ode mnie dla swojej grupy? Ile wyjazdów nie przyniosło żadnego efektu? W końcu zadzwoniłem do handlarza określając nasze potrzeby i po jakimś czasie obydwaj wróciliśmy do klubu zadowoleni. Ty dostałeś w końcu nowego konia, a ja miałem spokojniejszą głowę. Jak dobrze wiesz, z tego samego źródła pochodziły konie, które doskonale sprawdziły się w klubowej rekreacji i sporcie. Zaoszczędziliśmy sporo czasu i pieniędzy na paliwo na kolejne wyjazdy. Tak więc my zaoszczędziliśmy, a i handlarz zarobił swoje. Wszyscy zadowoleni. Prawda, jakie to proste?

Ktoś, kto jeździectwo traktuje jako hobby, ucieczkę od codzienności, powinien bez problemów akceptować taki stan rzeczy. Przecież w tej swojej codzienności osoby takie parają się mniejszym czy większym handlem sprzedając hurtowo lub detalicznie wyroby przemysłowe czy jakikolwiek inny towar. Wtedy z łatwością akceptują fakt, że za wykonaną pracę oczekuje się ekwiwalentu finansowego. Dlaczego więc mają problemy w odniesieniu dla kogoś kto handluje końmi? Nie umiem tego zrozumieć czy wyjaśnić.

No właśnie, trudno to jednoznacznie określić. Ale jak widać, coś jest na rzeczy, skoro taki a nie inny jest odbiór społeczny handlarza końmi. Może jednak ilość nie do końca jasnych transakcji w przypadku obrotu końmi nie jest taka mała? Może ilość niezadowolonych klientów przewyższa ilość tych zadowolonych?

Nie wydaje mi się, żeby takie myślenie miało jakiekolwiek umocowanie w danych statystycznych dotyczących tych transakcji. To po pierwsze. Po drugie zaś, myślę, że raczej działa tu zasada, że osoby niewnoszące do takiej transakcji pretensji siedzą po prostu cicho. Głośno krzyczą ci niezadowoleni. Naturalnie jest więc to, że słychać tylko o tych negatywnych sprawach. I na koniec po trzecie: nie zawsze ci, co najgłośniej krzyczą, mają w istocie rację. Weź choćby sprawę, o której pisałeś w swoim artykule. Zgłosiła ją do redakcji pani, która kupiła konia bez żadnych badań. Nie wykonała nawet prostej próby zginania. Dopiero po jakimś, wcale nie takim krótkim czasie, stwierdziła problemy ze zdrowiem tak kupionego konia. Badanie przed kupnem konia dałoby stronom jakiś w miarę obiektywny punkt odniesienia. Bez nich jej żale to tylko jej odczucia, a nie fakty. A jednak rozdmuchała sprawę. Zadowoleni właściciele kupionych w tym samym czasie koni bez rozgłosu zajęli się pracą z nimi. O tym nikt nie usłyszał ani nie przeczytał.

Wróćmy jednak do samego faktu sprzedaży konia przez handlarza. Żeby do niej doszło, handlarz musi wcześniej konia kupić, a hodowca wyhodować. Przyjrzyjmy się na początek temu drugiemu. Skojarzenie odpowiedniego materiału genetycznego, wszystko jedno, czy na drodze naturalnego krycia czy sztucznej inseminacji, to są niejednokrotnie spore koszty. Zanim hodowca może tego konia sprzedać handlarzowi, upłynie co najmniej 4 lata. Każdego roku trzeba konia karmić, werkować, wzywać lekarza weterynarii do rutynowych czynności i tych, które wynikają z losowych przypadków. Czy ktokolwiek z kupujących takiego konia zadał sobie trud oszacowania tych kosztów? Nie sądzę. Każdy, co jest w sumie naturalne, chciałby superkonia kupić za supermałe pieniądze. Mamy więc już pewną wartość młodego konia, który dorósł do tego, by zacząć przyuczać go do pracy z jeźdźcem. Weźmy dalej moją sytuację, bo będzie to, jak sądzę, dobry, reprezentatywny dla skali problemu przykład. Przy zakupie trzeba zrobić chociaż wstępne badania. Ja w przypadku zakupu bardzo młodego wierzchowca wykonuję proste badania, nazywam je źrebięcymi. To zestaw podstawowej oceny ogólnego stanu zdrowia i poprawności budowy oraz podstawowych zdjęć RTG kończyn. Bo w przypadku źrebiąt lub bardzo młodych koni nie można na ogół wykonać próby zginania czy nawet dobrze nimi przekłusować. Potem trzeba tego konia zajeździć i szkolić aż do wieku „handlowego”, czyli około 7 lat, licząc, że po jego sprzedaży przychód będzie większy niż poniesione koszty. Bo z moich obserwacji wynika, że dzisiaj nikt nie chce kupić konia, na którego nikt wcześniej nie wsiadł. I powiem szczerze, że doskonale to rozumiem, a nawet w pewnym sensie popieram jako optymalne postępowanie. Lepiej zostawić to wybranej grupie ludzi, takich jak ja choćby, którzy się na tym znają i robią to dobrze. Ryzyko nietrafionego zakupu dla kupującego jest wtedy znacznie mniejsze.

Czyli do podstawowej ceny zakupu takiego młodego konia trzeba doliczyć koszty jego kilkuletniego utrzymania, opieki weterynaryjnej i podkuwania czy choćby rozczyszczania oraz trudne do jednoznacznego oszacowania koszty jego wyszkolenia?

Dokładnie o tym mówię. Przygotowanie konia do poziomu startów 130 cm to przecież konieczność kilkuletniej, codziennej pracy. To wyjazdy na zawody i wykupienia każdego roku odpowiednich licencji. Na początek są to zawody szczebla regionalnego, które wiążą się z w miarę niskimi kosztami transportu. Potem jednak będą to wielodniowe zawody szczebla ogólnopolskiego i znacznie większe odległości dojazdu do nich. To przecież musi wpłynąć na cenę, za jaką takiego konia można kupić. Oczywiście zdarzają się również tacy kupcy, którzy kupują konie 4-letnie. W sytuacji, kiedy kryterium ceny zakupu jest poza wszelką dyskusją, czytaj możliwościami finansowymi kupującego, to nie ma o czym mówić. Te konie faktycznie są tańsze, bo jak wynika z tego, co przed chwilą powiedziałem, nie zainwestowano w nie jeszcze tak dużych pieniędzy. 

Ale trzeba pamiętać, że taki tańszy zakup związany jest ze sporym ryzykiem. Ryzykiem, że koń nie sprosta pokładanym w nim nadziejom na osiągnięcie sukcesu sportowego. Ryzykiem, że nie będzie pasował do swojego nowego jeźdźca. Ryzyk tych jest jeszcze kilka. Jeśli jednak osoba zainteresowana kupnem konia dla siebie czy swojego dziecka zdecyduje się zrobić to u osoby trudniącej się handlem koni, takiej jak powiedzmy ja, zrzuci całe to ryzyko na barki sprzedawcy.

No tak, ale za brak tego ryzyka lub powiedzmy większości tych niewiadomych, o których przed chwilą mówiłeś, taki kupujący musi sporo zapłacić.

Właśnie przed chwilą usiłowałem wytłumaczyć, że ta różnica w cenie zakupu młodego, nic nieumiejącego konia i konia przygotowanego do startów na poziomie 130 cm. jest tylko pozornie duża. Tak naprawdę niedoświadczony kupujący po zakupie tańszego, młodego 4-latka i doprowadzeniu go do poziomu startów w konkursach 130 cm wyda na to znacznie więcej niż na zakup takiego gotowego konia. A co jeśli po trzech latach pracy okaże się, że po drodze, nie mając odpowiedniego doświadczenia ani warsztatu pracy, popełnił poważne błędy i koń nie osiągnie zaplanowanego wcześniej poziomu? W najlepszym wypadku, jeśli potrafi wznieść się ponad swoje urażone ego, sprzeda takiego konia z jak najmniejszą stratą i zwróci się do fachowca z prośbą o pomoc przy zakupie owego konia. Do doświadczonego handlarza. Jeśli nie posiada jednak tej umiejętności, to będzie brnął dalej mnożąc kolejne koszty i nie osiągając zamierzonego celu. Znasz chyba takie przypadki, prawda? Obydwaj je znamy. Oczywiście i osoba handlująca końmi ryzykuje, że dokona zakupu młodego konia, który po włożeniu w niego krótszej czy dłuższej pracy zostanie sprzedany za kwotę niższą od kosztu jego zakupu, utrzymania i szkolenia. Nie na każdym koniu się zarabia. Czasem życie przynosi przykre niespodzianki czy drogą naukę. Posłużę się tutaj swoim przykładem, choć znam podobne, które przydarzyły się moim znajomym. Nie chciałbym jednak podawać szczegółów dotyczących innych osób. To byłoby mało eleganckie. Otóż sprzedałem kiedyś konia z przeznaczeniem dla pewnej dziewczynki. Przyjechała jej mama, po próbnej jeździe zapłaciła za konia, zapakowała i pojechała do siebie. Po ponad 3 miesiącach dostałem od niej telefon, że posiada opinie dwóch lekarzy weterynarii, że koń ma rorera. Jak wszyscy wiemy, rorer, czyli dychawica świszcząca, jest jedną z czterech wad zwrotnych w przypadku handlu końmi. Co prawda, dawno minął 15-dniowy termin liczony od dnia transakcji, w którym kupujący powinien wykryć wadę zwrotną, ale mimo to zaproponowałem pani przywiezienie konia do mnie i zobowiązałem się do zwrotu wpłaconej sumy. Tak też się stało. Po jakimś jednak czasie, kiedy o sprawie już zapomniałem, dostałem wezwanie do sądu, bo pani domagała się rekompensaty za straty moralne poniesione przez córkę, która zdążyła się już do konia przyzwyczaić i w nim zakochać oraz zwrotu kosztów związanych z dwoma opiniami lekarzy weterynarii i powrotnym transportem konia do mnie. Ponieważ bez żadnych uwag, pomimo upływu ustawowego terminu na wykrycie wady zwrotnej, zwróciłem całą sumę – zbagatelizowałem całą sprawę i na sprawie się nie pojawiłem. Po pierwsze, wyznaczony termin kolidował z jednym z wyjazdów na zawody. Po drugie, sądziłem naiwnie, że rozstrzygający w tej sprawie sędzia dostrzeże moją dobrą wolę i wyjście naprzeciw życzeniom drugiej strony w akcie bezwarunkowego przyjęcia konia z powrotem i zwróceniu całości zapłaconej za niego kwoty i w konsekwencji oddali powództwo. Stało się jednak inaczej. Pod moją nieobecność sprawę przegrałem.

Przepraszam, że przerwę tę opowieść, ale wydaje mi się, że przegrałeś tę sprawę na własne życzenie. Skoro nie mogłeś sam zjawić się w sądzie, to trzeba było tam wysłać swojego prawnego pełnomocnika. Czy nie jesteś zbyt dorosły, by wiedzieć, że nieobecni nie mają racji?

Tak, masz rację. Tak powinienem zrobić. Dzisiaj to wiem. Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem i za naukę, za ten brak wiedzy czy też zbytnią naiwność sporo zapłaciłem. Ale przerwałeś mi, więc nie miałem okazji spuentować tej opowieści. Bo nie powiedziałem tego, żeby się użalać nad sobą czy kierować pretensje do tej pani. Było, minęło. Dzisiaj jestem może biedniejszy o sporą, jakby nie było kwotę, ale bogatszy o to doświadczenie i postępuję inaczej. Każdego kupującego ode mnie konia gorąco namawiam, żeby wykonał badanie kupno-sprzedaż. Namawiam, żeby zrobił to lekarz weterynarii, do którego kupujący ma zaufanie. Jeśli nie ma takiego, podpowiadam, kto może zrobić. Jeśli jednak kupujący zrezygnuje z tego kroku, bo ma do tego prawo, to w umowie jest wyraźny zapis, że zrobił to świadomy konsekwencji tego czynu. Bo widzisz, ja w tamtym przypadku nie miałem pojęcia o rorerze u sprzedanego konia. Badania wykonałem mu w chwili gdy go kupowałem. Były to te źrebięce badania, o których mówiłem. Potem koń w naszej stajni przez prawie 3 lata był zajeżdżany i uczony tego wszystkiego, co umiał w chwili sprzedaży.

Jak potoczyły się dalsze losy tego konia?

No cóż, mając już wiedzę o rorerze sprzedałem go poniżej kosztów i informując nowych właścicieli  o jego dolegliwości. Z rorerem jest tak, że w zależności od stopnia jego zaawansowania użytkowanie takich koni w sporcie jest możliwe. Przez całe lata wszyscy zachwycaliśmy się „koniem stulecia”, wspaniałym siwkiem Miltonem, który pokonywał najtrudniejsze na świecie parkury w pięknym stylu z charakterystycznym dla rorera ciężkim oddechem. Wracając jednak do sprzedanego przez mnie konia to niedawno miałem okazję oglądać go podczas startu w konkursie klasy C. Jego właściciel odpowiednio pracując z nim rozwinął swoje i konia umiejętności. Mówiąc szczerze, bardzo się ucieszyłem z tego spotkania i rozmowy. Ale chciałem jeszcze wrócić do sprawy jego pierwszej sprzedaży. Popatrz na to, co powiedziałem i powiedz mi, kto okazał się w niej większym „cwaniakiem” czy „naciągaczem” – handlarz, czyli ja czy może kupujący?

Czuję wiele rozgoryczenia i żalu do tej pani w Twoim głosie. To może trochę przekłamywać przesłanie tego, co powiedziałeś.

Ależ nie. Już nie. Bo nie ukrywam, że bezpośrednio po całym zdarzeniu byłem bardzo rozgoryczony i na poważnie myślałem, żeby rzucić w diabły to wszystko, co razem z żoną Olą robimy. To ciągłe ryzykowanie, nie tylko jeśli chodzi o efekt finansowy, jak w tym przypadku. Ale pracując z młodymi końmi my ciągle ryzykujemy swoim zdrowiem. Sam wiesz, że po jednym z upadków z młodego konia i nieprzyjemnym złamaniu długo nie mogłem siadać na konie. Byłeś w stajni akurat jak to się stało. Dzisiaj jednak już mi przeszło. Życie musi iść dalej, do przodu. Zapłaciłem swoją cenę za kolejną w nim naukę i dalej robię to, co robię. Przecież ktoś tę pracę musi wykonywać w Polsce. Bo jeśli my, tu mówię o wszystkich pracujących w Polsce z młodymi końmi, przestaniemy to robić, to Polacy będą jeździli po konie do Niemiec, Holandii, Belgii czy gdziekolwiek w Europie. I znowu będziemy przyczyniali się do bogacenia zachodnioeuropejskich społeczeństw. Nie łudźmy się, tam trzeba będzie zapłacić za te konie znacznie więcej niż w Polsce. Bo rodzic kupujący konia dla swojego dziecka powinien mieć możliwość kupienia takiego konia, żeby dziecko bezpiecznie się rozwijało. W naszych rozmowach wielokrotnie mówiliśmy o tym, że wzorcowy układ to taki, kiedy niedoświadczony jeździec siada na doświadczonego, spokojnego konia, a doświadczony jeździec na niedoświadczonego konia. Ktoś więc te konie musi przygotowywać, ktoś doradzać w zakupie i późniejszych treningach. To zadanie właśnie dla takich stajni jak nasza. Stajni, których jeszcze w Polsce jest trochę. Tylko jak długo? Jak długo to potrwa przy takim odbiorze tego, co robimy?

Boli mnie więc to nadawanie osobom zajmującym się handlem końmi tej negatywnej i pełnej podtekstów otoczki. A przecież to jest, jak już powiedziałem, ciężka praca. Dla wielu zawodników w Europie, którzy nie są związani z jakimś dużym sponsorem, to jest sposób na finansowanie swoich startów i zapewnienie egzystencji swojej rodzinie. Nie inaczej wygląda to w naszym kraju. Różnica polega na tym, że tam nikt ich nie wytyka palcami. Że tam określenie „handlarz koni” jest tylko nazwą jednej z wielu profesji, bez tej negatywnej otoczki.

Co jednak możemy zrobić, żeby zmienić ten obraz? Myślę, że właśnie tego typu rozmowy co nasza mogą zmienić ten obraz. Warto też chyba posłuchać, co mówi o handlu końmi w jednej z Siodlarni Świata Koni Abdullah Al Sharbatly. Materiał ten dostępny jest na stronie internetowej Świata Koni w zakładce Video. 

Tak, masz rację. Musimy rozmawiać o tych sprawach. Mam nadzieję, że ta kolejna nasza rozmowa pobudzi czytających ją do kolejnych rozmów w szerszym gronie. Mam nadzieję, że ludzie uzmysłowią sobie potrzebę istnienia handlarzy końmi. Że zaczną na nich patrzeć nieco bardziej przychylnym okiem. Oczywiście wszelkie nieprawidłowości i próby „cwaniaczenia” powinny być piętnowane i rugowane z tego rynku. Te w wykonaniu sprzedającego, ale i te w wykonaniu kupującego.

Z pewnością w tej w sumie krótkiej rozmowie nie byliśmy w stanie poruszyć wszystkich aspektów tematu handlu końmi w Polsce. Myślę jednak, że udało nam się pokazać inną, nie bardzo znaną ogólnie jego stronę. Pora chyba kończyć. Czy chciałbym w jakiś sposób podsumować naszą rozmowę, za którą bardzo serdecznie dziękuję?

Faktycznie moglibyśmy jeszcze długo ciągnąć tę rozmowę, ale przecież obydwaj mamy swoje obowiązki. Konie czekają i trzeba, jak co dzień, się nimi zająć. Mam nadzieję, że po lekturze tego odcinka naszych rozmów choć kilka osób chwilę pomyśli, zanim użyje słowa „handlarz” z jego negatywnym znaczeniem. 

Artykuł opublikowany w Świat Koni 1/2015



* Stanisław Marchwicki – absolwent Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie, dyplomowany trener jeździectwa II klasy, Halowy Mistrz Polski z 1995 r., Halowy I Wicemistrz Polski z 1996 r., zwycięzca rankingu PZJ w skokach w 1996 r., trener wychowawca wielu medalistów MP oraz członków Kadry Narodowej MP Juniorów. Jeździec doskonale pracujący z młodymi końmi, czego efektem są zwycięstwa podczas finałów MPMK w skokach we wszystkich kategoriach wiekowych.