Andrzej Opłatek, bo to właśnie on był tym jeźdźcem, a teraz jest bohaterem kolejnego odcinka cyklu „W powiększeniu”, po dwóch błędach popełnionych w pierwszym, finałowym nawrocie ostatecznie wyjechał z Włoch jako 8 junior Europy. Choć osiągnięty wynik był bezsprzecznie wielkim sukcesem, to jednak gdzieś tam w środku pozostała wtedy w nim samym, jak i w sercach kibiców w kraju, lekka nutka zawodu.
Zostawmy jednak na chwilę te wydarzenia, by cofnąć się nieco w czasie i zapytać naszego bohatera o początki jego jeździeckiej drogi.

Andrzej, co spowodowało, że zacząłeś „bawić się w konie”, a później zacząłeś swoją przygodę ze sportem jeździeckim? Czy był to własny, wewnętrzny imperatyw czy narzucona przez rodziców ich ambicja?

Fascynował mnie „od zawsze” fakt sprawowania kontroli nad tak dużym zwierzęciem, jakim jest w porównaniu do małego wówczas dziecka koń. Od zawsze też lubiłem robić rzeczy, jakie wydawały się na początku nieosiągalne dla mnie. A konie, odkąd zacząłem na nich jeździć, dawały mi kolejne wyzwania. Pięknem sportu jeździeckiego jest to, że tworzy go człowiek i nie do końca przewidywalne zwierzę. Z treningu na trening działo się ciągle coś nowego. Pojawiały się coraz to kolejne wyzwania. A zaczęło się całkiem niesportowo, a nawet można by zaryzykować stwierdzenie, że nawet całkiem banalnie. Znajomy rodziców posiadał swoje konie i zapraszał na kończące sezon Hubertusy całą naszą rodzinę. Atmosfera tych imprez rozbudziła moją wyobraźnię na tyle, że niebawem, jak pewnie każde małe w sumie dziecko, zapragnąłem poczuć, jak smakuje to uczucie odbierane z wysokości końskiego grzbietu. Kolejnego Hubertusa przeżyłem dosiadając niedużego konika Ali.
Spodobało mi się to na tyle, że kiedy miałem jakieś 9-10 lat, kolejnym krokiem była nauka jazdy konnej na siwym ogierze Castillo w stajni w Turku. Do kolejnej stajni w Cekowie mama woziła mnie na jazdy 20 km w jedną stronę. W pewnym momencie, nie chcąc bezproduktywnie tracić czasu sama również zaczęła naukę jazdy konnej. Tak więc razem bardzo fajnie zaczęliśmy spędzać czas w stajni. Nawet tata niebawem, pewnie nie chcąc być jedynym w rodzinnie niejeżdżącym, również opanował jeździeckie podstawy. Co prawda, dzisiaj nie siada na konia zbyt często, ale jak trzeba będzie, to sobie poradzi.
Moja aktywność fizyczna nie ograniczała się wtedy wyłącznie do jazdy konnej. Uprawiałem na odpowiednim do mojego wieku poziomie siatkówkę, piłkę nożną czy grę w tenisa. Z czasem jednak konie zdobywały coraz większą przewagę i stały się sportem numer 1. Jak czas mi pozwala, to chętnie szukam relaksu w kitesurfingu czy wakebordzie. Lubię aktywnie spędzać swój czas wolny.

To chyba dosyć popularny scenariusz, który stał się udziałem z pewnością bardzo dużej grupy dzieci w takim samym wieku. Niewiele jednak z tych dzieci może po 10 latach pochwalić się Twoim dorobkiem sportowym. Co takiego się wydarzyło, że Twoje losy potoczyły się inaczej?

Chyba miałem po prostu szczęście trafiać na odpowiednich ludzi. Na początku pracowałem z Marcinem Początkiem. To on szkolił mnie i przygotował do pierwszych startów. Z nim przeżyłem pierwsze starty w konkursach 50-60 centymetrów, a skończyliśmy na konkursach klasy P1. Wyższe konkursy pokazał mi Marcin Pakuła. Bardzo dużo nauczyłem się od Stanisława Marchwickiego. Pokazał mi on, że sport jeździecki jest nie tylko piękny, ale również i to, że to gra zespołowa, mam na myśli fakt, że na sukces lub porażkę pracują w nim dwa żywe organizmy, czyli jeździec i koń. Bardzo miło wspominam okres naszej wspólnej pracy. Na koniec moim ogromnym szczęściem w życiu, bo nie boje się tego ująć właśnie w ten sposób, że nie tylko w koniach, ale podkreślam, że w całym moim życiu, było trafienie na Krzysztofa Ludwiczaka. Zanim się spotkaliśmy był on zawodnikiem, który już bardzo dużo osiągnął. Przez wszystkie te lata naszej współpracy jest on w dalszym ciągu takim samym człowiekiem, stąpającym twardo po ziemi. To on w dużym stopniu nauczył mnie tego i pokazał, gdzie jest ziemia i to, że po niej należy chodzić. Wtedy jak się wygrywa oraz wtedy kiedy się przegrywa. Jego spokój i konsekwencja w dążeniu do celu są imponujące, a ja mam do niego ciągle wielkie zaufanie jako do trenera, który wspiera mnie i pomaga wspinać się na kolejne szczeble mojego jeździeckiego rozwoju.

Czym jest dla Ciebie zaufanie w odniesieniu do jeździectwa, a mówiąc bardziej precyzyjnie – w odniesieniu do sportu jeździeckiego?

Zaufanie, hmmm... widzę je jako podstawę wszelkich wzajemnych kontaktów i nie widzę możliwości uprawiania sportu jeździeckiego bez niego. Oczywiście mówię to w oparciu o moje doświadczenie zawodnika skoków przez przeszkody, ale wydaje mi się, że w pozostałych dyscyplinach jeździeckich sprawa wygląda dokładnie tak samo. Dotyczy ono współpracy zarówno ludzi, jak i koni. Zdarzają nam się przecież niejednokrotnie na parkurze takie sytuacje, że wychodzi nam ekstremalnie daleko lub blisko do jakiejś przeszkody. Koń jednak się odbija, bo ufa swojemu jeźdźcowi, że dadzą radę. Myślę, że zaufanie, jakim obdarzy jeźdźca jego koń, daje mu poczucie komfortu. Podobnie jest w kwestii zaufania między zawodnikiem i luzakiem czy też trenerem. To taki system naczyń połączonych. One też dają poczucie komfortu zawodnikowi, który jest pewien, że jego koń oraz sprzęt są dobrze przygotowane do startu, a treningi dają podstawy do myślenia, że poziom konkursu nie jest zbyt trudny dla aktualnych możliwości zawodnika. Oczywiście kluczowe jest jednak wzajemne zaufanie jeźdźca i jego konia. Zdaję sobie doskonale sprawę, że kiedy moje umiejętności jeździeckie były mniejsze niż dzisiaj, wielokrotnie to zaufanie nadszarpywałem. Moje braki w jeździeckim warsztacie, braki mojej głowy doprowadzały do tego, że nie do końca kontrolowałem sytuację i na parkurze działy się różne, dziwne rzeczy. To chyba normalny etap rozwoju każdego jeźdźca. Staram się jednak, by sytuacji takich było coraz mniej. Na przykład w przypadku Coppierfielda, z którym pracuję i startuję od kwietnia, udało nam się nawiązać dwustronna nić porozumienia i obopólnego zaufania. To koń, który nie lubi robić zrzutek, jest bardzo ostrożny, jeśli chodzi o drągi. Owocuje to takimi sytuacjami, jak choćby podczas rozgrywki konkursu 150 cm podczas grudniowej Cavaliady. Bardzo bardzo krótko najechałem na szereg, tak że gdyby koń się zatrzymał, nie miałbym do niego pretensji ani nie byłbym tym wcale zdziwiony. Podjąłem ryzyko i najechałem w ten sposób. Koń jednak skoczył i dokończył cały parkur, co było dla mnie weryfikacją tego, czy wzajemne zaufanie jest czy go nie ma.
Idąc jednak dalej w tych rozważaniach o zaufaniu dołożyłbym do tego hasła kolejne, czyli świadomość. Jeździec świadomy czy też w ogóle sportowiec świadomy – to duża zaleta. Myślę, że na bazie między innymi właśnie tej świadomości można budować zaufanie, o którym przed chwilą mówiłem.

Jaką jednak świadomość masz na myśli? Świadomość celu? Świadomość własnych możliwości? Świadomość stosowanych metod pracy z koniem?

Z pewnością świadomość posiadanych możliwości i świadomość celu, do którego się dąży, są bardzo ważne. Ale myślę również o świadomości tego, jak może na nas wpływać otoczenie czy o świadomości tego, co daje nam komfort, a co tego komfortu nie daje. Ważne jest to żeby mieć świadomość tego, czy podejmowane decyzje służą temu, żeby realizować obraną drogę. Bo czasami zapętlamy się w swoim życiu tracąc z oczu cel, do którego chcemy zmierzać, co w sumie jest bardzo destrukcyjne i stresujące.

Andrzej, jesteś młodym mężczyzną, młodym sportowcem. Twoje życie podporządkowane jest pewnym celom. Czy na swojej dotychczasowej drodze udało Ci się nawiązać jakieś przyjaźnie czy są to raczej zwykłe znajomości?

Szczerze mówiąc, pewnie wbrew temu, co myślą ludzie patrząc na nasze życie z zewnątrz, nie jest wcale łatwo o takie sprawy. Praktycznie cały czas to życie „na walizkach”. A przecież jest i druga strona naszej codzienności, czyli w moim i moich rówieśników przypadku jest i szkoła. W moim odczuciu to nie sprzyja nawiązywaniu jakiś głębszych wzajemnych relacji. Owszem, znamy się, startujemy razem i często wspólnie się bawimy oraz jak sądzę, w większości wzajemnie lubimy się i szanujemy, ale żeby mówić o przyjaźni, trzeba chyba czegoś więcej. Nie jestem typem człowieka, który jest jakoś szczególnie wylewny w kontaktach z innymi i nie lubię robić czegoś „na pokaz” czy dlatego, że „tak wypada”. Mogę powiedzieć, że pasuje mi postawa mojego trenera, który przyjeżdża na zawody bardzo skupiony na celu, czyli startach. Zresztą, za granicą też są tacy zawodnicy, jak choćby Peder Fredricson, którego obserwowałem na zawodach w Genewie. Podczas Akademii Młodego Jeźdźca mieliśmy w Szwecji zajęcia z jego bratem. W Szwajcarii było widać, jak Peder jest skupiony na zadaniu. Na rozprężalni nie rozmawia z nikim, tylko skupiony na swojej pracy przygotowuje się do startu. Oczywiście po startach czy po zawodach jakąś miłą „wartością dodaną” może być wspólna kolacja ze znajomymi, gdzie można się trochę zrelaksować. Rozumiem, że nie można być taką „pracowitą mrówką” wyalienowaną ze swojego własnego otoczenia. To z pewnością nie daje poczucia komfortu, bo chyba każdy ma w sobie potrzebę akceptacji otoczenia, bycia lubianym.

A co jesteś w stanie dać, by być lubianym?

To ciekawe pytanie. Myślę, że jedyne, co mogę za to dać, to być sobą. Tylko lub może aż tyle.

Sobą, czyli kim?

Czyli normalnym gościem, z którym można porozmawiać na wiele różnych tematów, niekoniecznie związanych tylko z końmi czy ze szkołą. Potrafię słuchać i potrafię coś doradzić czy podpowiedzieć. Myślę, że dobrze mi idzie budowanie relacji z ludźmi ze szkoły, którzy zupełnie nie znają skali uprawianego przez mnie jeździectwa. Sobą, czyli człowiekiem wrażliwym i starającym się być dobrym dla zwierząt, co pewnie wyniosłem z domu. Wszystkich zwierząt, nie tylko koni. Sobą, czyli kimś dojrzałym jak na swój wiek, bo spoczywa na mnie bardzo dużo obowiązków i bardzo dużo odpowiedzialności.

Jeśli pozwolisz, zatrzymajmy się na chwilę na tej odpowiedzialności. Możesz rozwinąć nieco ten temat?

Oczywiście. Jak już mówiłem, z uprawianie przez mnie jeździectwa wiąże się bardzo dużymi nakładami jeśli chodzi o moje szkolenie, konie i całą infrastrukturę. Jest to związane z jednej strony z poczuciem zaciągniętego przez mnie „długu”, który powinienem „spłacić” osiągniętymi wynikami. Dokładnie tak to kiedyś odbierałem. Że osiągnięty wynik jest spełnieniem oczekiwań ze strony moich rodziców, bo zainwestowali we mnie, ze strony środowiska, bo przecież mam takie doskonałe warunki, znacznie lepsze niż inni, więc powinienem wygrywać.
Takie myślenie jednak mnie czasem ograniczało czy wręcz spalało. Dzisiaj czuję dalej wielką wdzięczność do rodziców, których kocham i szanuję ich ponad wszystko oraz doceniam to wszystko co dla mnie zrobili i robią, ale staram się po prostu wyjechać na parkur i cieszyć się z tego co robię. Plecak oczekiwań staram się zostawiać w stajni i dać się pochłonąć przyjemności płynącej z tego co robię. Nie jest to wcale łatwe. Ale coraz częściej są takie momenty gdzie udaje mi się w ten stan wejść.

Czytaj całość
w styczniowym numerze "Świat Koni"