„Chyba każdy marzy o tym, żeby być Mistrzem Polski” powiedział w wywiadzie opublikowanym w styczniu 2017 roku na łamach naszego miesięcznika. We wrześniu 2019 roku to marzenie Wojciecha Wojciańca się spełniło. Wróćmy raz jeszcze do lektury tego wywiadu, podstawowego zawodnika obecnej polskiej drużyny skoczków, by zobaczyć co w nim się dzisiaj zmieniło.

 

Po dobrych startach w początkach sezonu otwartego w 2015 roku szybko awansował do kadry narodowej B seniorów w skokach przez przeszkody. Już w maju tego roku po raz pierwszy wystartował jako członek polskiej ekipy na zawodach CSIO rozgrywanych w słoweńskim Celje. Kolejny taki start miał miejsce tydzień później w duńskim Odense, a potem był Budapeszt.

W swoim debiucie, po dobrym przejeździe, zjechał z parkuru z dwoma błędami. Pechowy okazał się rów z wodą. Błąd ten pociągnął jeszcze kolejny. Po pierwszym nawrocie konkursu Pucharu Narodów 9 miejsce naszej ekipy nie pozwoliło mu na poprawę wyniku w drugim nawrocie. Lekkie uczucie niedosytu zagościło w sercu naszego bohatera. Uczucie, którego nie zgasił już w kolejnym tygodniu w Danii. Drugi występ w oficjalnym składzie naszej drużyny na młodym i niedoświadczonym jeszcze koniu nie należał do szczególnie udanych.

Na trzeci start w konkursie Pucharu Narodów musiał czekać do lipca, kiedy to w stolicy Węgier nasza ekipa ukończyła start w konkursie Pucharu Narodów na dobrym 6 miejscu. Nasz bohater w obydwu nawrotach pokazał bardzo dobrą jazdę, robiąc w każdym z nich po jednym błędzie. Do końca 2016 roku udanie startował w wielu konkursach międzynarodowych zawodów.

Jaki jest ten małomówny i nieco tajemniczy dla wielu sympatyków polskich skoków przez przeszkody zawodnik?

Spróbujemy tym wywiadem przybliżyć nieco niewiadome, uchylić rąbka skrywającej go tajemniczości. Spróbujemy pokazać, jaki jest Wojciech Wojcianiec.

 


Wojtku, dla wielu kibiców w kraju pozostajesz osobą nieco tajemniczą. Objawiłeś się niczym kometa w ubiegłym roku i po powołaniu do kadry narodowej zadebiutowałeś w polskiej drużynie. Pozwolisz, że tą rozmową przybliżymy nieco Twoją sylwetkę?

Oczywiście, nie mam nic przeciwko rozmowie. Wydaje mi się jednak, że w ubiegłym roku nie spadłem nagle jak grom z jasnego nieba. Startuję już od wielu lat.

 

Przyznasz jednak, że nie jesteś rozchwytywaną gwiazdą, jeszcze nie musisz uciekać przed tłumami fanek?

Ale ja nie jestem spragniony takich doznań. Szczerze mówiąc, bardziej interesuje mnie sport, a nie gwiazdorzenie i cały ten blichtr.

 

Powiedz wobec tego, jak to się stało, że konie i jeździectwo sportowe pojawiło się w Twoim życiu?

Cofając się do moich jeździeckich początków, to wszystko zaczęło się od harcerstwa. Kiedy miałem jakieś 14 lat, mój kuzyn Michał wciągnął mnie do jeździeckiej drużyny harcerskiej w moim rodzinnym mieście – Brzegu. Pierwsze wyjazdy na obozy jeździeckie, pierwsze jazdy już dzisiaj zacierają się w mojej pamięci. Szczerze mówiąc, nie pamiętam, jak nazywał się koń, na którym odbyłem pierwszą jazdę. Jeździliśmy na treningi do Bierkowic koło Opola. Tam się zaczęły jakieś konkretniejsze jazdy. Ale to jeszcze nie było to „coś”. Nieco później Michał wkręcił się jakoś w stajnię sportową pod Brzegiem. Po raz kolejny pociągnął mnie za sobą. W ten sposób zacząłem jazdę sportową w klubie Turbud w Brzegu. Zajęcia prowadził nam, jak dobrze pamiętam, Marek Pawluczuk. Trenerzy się zmieniali. Jakiś czas zajęcia prowadził tam Wojciech Dąbrowski, Zbigniew Ciesielski a na koniec Tomasz Klein. Od niego nauczyłem się najwięcej. Jemu też chyba jako jeździec zawdzięczam najwięcej.

 

Czy był w tym czasie jakiś koń, przełomowy na tyle, że poczułeś, że jeździectwo stanie się Twoja profesją?

Trudno było w tym czasie o takiego konia. Jako juniorzy jeździliśmy na wielu koniach. Na zawodach bywało tak, że koń startował w konkursie dwa razy, za każdym razem pod innym jeźdźcem. Czasem w jednym konkursie siedziałem na nim ja, a w drugim kolega czy koleżanka.

 

Skoro o pozostaniu w jeździectwie na resztę życia nie zdecydował koń, to może stała za tym jakaś ówczesna koleżanka?

Och nie! Myślę, że to jednak był koń albo może raczej konie w ogóle. W tamtym czasie właściciele klubu Turbud Brzeg, panowie Zbigniew Szumlakowski i Zbigniew Łoś, dali naszej grupie szansę rozwoju. Było nas w sumie 7 juniorów. Choć z biegiem lat w jeździectwie zostało nas tylko dwóch; ja i Krzysztof Gozdek. W każdym razie startowaliśmy na różnych koniach, a ich zmiany były bardzo częste. Pamiętam z tego okresu moje pierwsze zwycięstwo w konkursie z oceną stylu jeźdźca. Wystartowałem wtedy na klaczy Arenda. Miałem wynik 1,5 czy 2 punkty. Czy to właśnie wtedy podjąłem decyzję, że konie staną się w sumie treścią mojego życia? Trudno tak powiedzieć. W wieku nastu lat człowiek wydaje wiele kategorycznych sądów, które weryfikuje później on sam lub życie. Po jakimś czasie w Turbudzie trochę się pozmieniało. Klub zawiesił starty dla juniorów. Szukałem więc możliwości dalszej jazdy i startów. Jeździłem wtedy do Opola do Józefa Barana, który miał własne konie. W zasadzie już wtedy konie i starty stały się treścią mojego życia. Być może w sytuacji, kiedy mówimy o nastoletnim chłopaku, wygląda to trochę nie do końca poważnie, ale tak właśnie ze mną było. Jasne, że miałem wtedy również inne obowiązki. Powiedzmy tylko o samej szkole. Czasy były takie, że rodzice pilnowali tych spraw dosyć skrupulatnie. Ja jednak, jeśli chodzi o szkołę, byłem minimalistą. Starałem się iść po najmniejszej linii oporu, jak najszybciej skończyć lekcje i iść do stajni. Tam czułem się lepiej niż w szkolnej klasie. Po szkole podstawowej poszedłem z jednym z kolegów ze stajni do zasadniczej szkoły elektrycznej. Po jej skończeniu dokończyłem edukację w technikum elektrycznym, ale to już było po przeprowadzce.

 

Przeprowadzce? Cała rodzina zmieniła miejsce zamieszkania?

Nie, to tylko ja, w wieku 18 lat opuściłem dom i ruszyłem w świat.

 

Czyli w wieku 18 lat podjąłeś decyzję, że nie zostaniesz lekarzem, adwokatem sędzią, inżynierem czy politykiem, tylko będziesz zawodowym jeźdźcem?

Szczerze mówiąc to nie było tak, że skończyłem te 18 lat i odbyła się jakaś burza mózgów, która miała zdecydować o moim przyszłym życiu. Nie było wielkich rodzinnych narad, a ja też nie analizowałem swojego życia i potencjalnej przyszłości. Zadziałał wtedy, jak chyba często się zdarza, przypadek. Zenon Farysej kupił konia z klubu Turbud Brzeg i zaproponował mi pracę. Skorzystałem z tej propozycji i przeprowadziłem się z Opolskiego do Zachodniopomorskiego, do klubu Cavallo w Krąpielu. Ponieważ skończona przez mnie zasadnicza szkoła elektryczna nie dawała mi możliwości rozwoju jeździeckiego w kierunku uprawnień instruktorskich, bo potrzebna jest do tego matura, poszedłem do technikum elektrycznego. Pracowałem w Krąpielu i wieczorowo kontynuowałem naukę w technikum wieczorowym. Zaczęły się pierwsze sukcesy, wygrane duże konkursy. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że dokonałem dobrego wyboru. Trenowałem wtedy z Krzysztofem Aftyką, miałem też konsultacje z innymi trenerami. Potem jednak rozstałem się z panem Farysejem. Co tu dużo gadać, jako młody człowiek zdarzało mi się trochę rozrabiać. Mieliśmy więc jakieś spięcia i nieporozumienia, czemu dzisiaj się zupełnie nie dziwię, w ich efekcie się rozstaliśmy się na dwa lata. Pracowałem w tym czasie w Moskorzynie.

 

Wygląda więc na to, że obraziłeś się na pana Faryseja, ale nie obraziłeś się na konie? Czy był kiedyś taki moment, że jednak obraziłeś się na konie?

No tak, trochę się obraziłem, ale oczywiście nie na konie. Choć muszę przyznać, że miałem chwilę zwątpienia. Zwątpienia w sens tego, co robię. Był taki okres miesiąca czy dwóch, kiedy mimo wkładania w moje jeździectwo naprawdę dużej pracy, wszystko szło jak po grudzie. Nic nie udało się wygrać. Zawsze trafiała się gdzieś zrzutka lub dwie. Robi człowiek wszystko, co może, stara się, a tu nic nie wychodzi. Naturalne jest w tej sytuacji, że pojawiają się myśli, żeby rzucić to wszystko w diabły i zacząć robić coś innego. Na szczęście tego nie zrobiłem. W stajni Georga Clausena startowałem na młodych koniach, a więc na wyniki, czyli wygrane w wysokich konkursach, trzeba było cierpliwie czekać. Na początku współpracowałem tam z Markiem Markiewiczem. Przyszedłem do tej stajni, żeby go zastąpić i zanim wyjechał prowadził mi treningi. Pracy było tam naprawdę dużo. Oprócz młodych koni do startów były też konie, które przyjeżdżały z Niemiec do podjeżdżenia. Konie z różnymi problemami do korekty. Była to typowa stajnia handlowa, gdzie starsze konie, z którymi udało się już coś osiągnąć, zostawały sprzedawane. Nie miałem więc konia do startów w konkursach Grand Prix zawodów ogólnopolskich, a o zawodach międzynarodowych nie było co nawet marzyć.

 

No dobrze, opowiadasz o tym, jak będąc młodym człowiekiem poświęciłeś się jeździectwu i wiodłeś życie profesjonalnego zawodnika skoków. Mam jednak nadzieję, że nie chcesz nam wmówić, że wiodłeś ascetyczne życie, w którym były tylko konie i treningi. Powiedz, jak wyglądało Twoje życie osobiste w tym czasie.

Oczywiście nie było tak, że tylko stajnia i treningi. Przecież byłem wtedy młodym chłopakiem, a jak to mówią: „krew nie woda”. W czasie tych dwóch lat, kiedy odszedłem z Krąpiela, miałem dziewczynę, Karolinę. Oprócz niej pomocy udzielili mi również rodzice Karoliny, państwo Czajkowscy. Naprawdę mocno mnie wtedy wspierali, za co dzisiaj im bardzo dziękuję. Nie był to lekki okres w moim życiu i przetrwać go nie było łatwo. Bez ich pomocy nie wiem, czy by się udało. To właśnie oni pchnęli mnie do działania, żebym nie został w miejscu i nie skończył jako podjeżdżacz młodych koni. Zacząłem współpracę z panią Urszulą Farysej i wróciliśmy z Karoliną do Krąpiela. Życie toczyło się dalej. Ja pracowałem i startowałem na koniach klubu Cavallo, a Karolina jeździła i startowała na swoich koniach. Tak upłynął kolejny rok. Nie udało mi się wtedy osiągnąć postawionych celów, czyli powrotu do startu w konkursach Grand Prix, dlatego znowu ruszyłem w Polskę. Kolejnym przystankiem była stajnia należąca do Petera Nagela, ale znajdująca się w Polsce. Kolejne dwa lata pracy, zbierania doświadczeń. Znowu była to praca z młodymi końmi i końmi z jakimiś problemami. Po osiągnięciu sukcesu konie wracały tam, skąd przyjechały lub były sprzedawane. Po roku rozstaliśmy się z Karoliną. Trudno powiedzieć, kto z nas bardziej tu zawinił. Dzisiaj myślę, że to ja nie byłem jeszcze wtedy gotowy na poważniejszy związek. To nieco cygańskie życie, jakie prowadziłem, nie sprzyjało stabilizacji, a myślę, że tego właśnie oczekiwała wtedy ode mnie Karolina. Zacząłem szukać jednak jakiś rozwiązań, które pozwoliłyby mi na starty w poważniejszych konkursach. Specyfika stajni handlowych jest taka, że koń, który zaczyna osiągać jakieś małe sukcesy, staje się koniem wzbudzającym zainteresowanie kupców i szybko znajduje nabywcę. Udało mi się spotkać na swojej drodze kilku ludzi chętnych do tego, żeby oddać mi konie w trening. Odszedłem więc ze stajni Petera Nagela i wydzierżawiłem stajnię pod Stargardem Szczecińskim. Dzięki temu stałem się przedsiębiorcą i pracowałem na własny rachunek. Zaczął się kolejny rok mojego życia. Rok ciężki, bo ogarnięcie wszystkiego nie było wcale takie łatwe. W każdym razie nie takie łatwe jak mi się wcześniej wydawało. Pogodzenie prowadzenia stajni, zabezpieczenie dla wszystkich koni paszy, siana i słomy, szukanie koni do jazdy i jeszcze starty w zawodach regionalnych i ogólnopolskich okazały się chyba zbyt dużym wtedy dla mnie wyzwaniem. Spięcie tego wszystkiego finansowo okazało się nie takie łatwe. Nie mogłem w tych warunkach myśleć o swoim własnym jeździeckim rozwoju. Po roku dałem sobie z tym spokój. Moim celem, do którego dążyłem, był przecież mój rozwój jako sportowca. Podjęcie własnej działalności gospodarczej miało być tylko środkiem do jego osiągnięcia, a nie celem samym w sobie.

 

Prawdę mówiąc, trochę się dziwię. Osiągnięcie stabilności finansowej jakiegoś przedsięwzięcia gospodarczego po roku działalności nie jest częstym scenariuszem. Czy nie wiedziałeś o tym zaczynając? Czy nie za wcześnie się poddałeś?

Jak powiedziałem przed chwilą, założenie firmy miało mi ułatwić sportowy rozwój, umożliwić starty w poważniejszych konkursach i zawodach. Nie miałem wcześniejszego doświadczenia w tej kwestii i myślę, że zbyt optymistycznie podszedłem do tematu. Wydawało mi się, że wezmę kilka koni w trening i jakoś to będzie, że będzie się samo toczyło, a ja będą miał za co i na czym startować i wspinać się na kolejne szczeble w moim jeździeckim rozwoju. Powtórzę raz jeszcze, że to mój rozwój jako jeźdźca był moim priorytetem. Kiedy po roku okazało się, że rzeczywistość jest zupełnie inna, dałem spokój. Kiedy zrobiłem bilans tego roku i wyszło mi na to, że co prawda, nie dołożyłem do tej koncepcji działania, ale i też nic nie zarobiłem, że mogę jedynie trwać na tym poziomie co już osiągnąłem, dałem spokój. Konie, które dzięki włożonej w nie pracy zaczęły progresowa, musiałem sprzedać, żeby podreperować finanse. Zaczynałem pracę z kolejnymi młodymi i po jakimś czasie je sprzedawałem. Koło się zamykało, a ja stałem w miejscu. Niech więc interesy robią ci, co się na tym znają, co potrafią to robić. Doszedłem do wniosku, że muszę znowu poszukać nowego rozwiązania. Przeniosłem się z kilkoma końmi osób ze mną współpracujących do Komarowa pod Szczecinem. Konie były w pensjonacie, a mnie łatwiej było ogarnąć całość.

W moim życiu pojawiła się Marzena, która od 20 czerwca 2009 roku do dzisiaj jest moją żoną i matką 6-letniej córki i kolejnego potomka, który niebawem pojawi się w naszym świecie. Poznaliśmy się znacznie wcześniej, oczywiście dzięki koniom. Marzena miała swojego konia, startowała. Zaprosiłem ją kiedyś na kawę i tak już jakoś się potoczyło, że z tej kawy po pewnym czasie wyszło małżeństwo.

 

Wojciech Wojcianiec

 

Czy to czasem nie konieczność urządzenia szybkich chrzcin była powodem tego wesela?

Ależ skąd. Jakby nie patrzeć na ten temat, to bardzo wiele spraw nas łączyło. Konie, jazda konna, starty, czyli wspólna pasja – to są naprawdę dobre spoiwa związku. Spędzaliśmy razem naprawdę dużo czasu w pewnym momencie zaiskrzyło coś między nami. Obydwoje postanowiliśmy, że pora już na stabilizację. To była świadoma decyzja dwójki dojrzałych do niej ludzi niepodyktowana jakąkolwiek koniecznością oprócz naszych chęci. Jestem dżentelmenem w każdym calu, więc o wczesnych chrzcinach absolutnie nie było mowy. Rodzina w pewien sposób zmieniła mój punkt widzenia. A może lepiej byłoby powiedzieć, że zmieniła mój punkt patrzenia na otaczający świat i rzeczywistość. Po ślubie i urodzeniu się córki miałem propozycję podjęcia pracy związanej z wyjazdem. Były to dobre propozycje, z których dawniej bym z pewnością skorzystał. Jednak po założeniu rodziny ich atrakcyjność finansowa zeszła na dalszy plan. Możliwość bycia razem była dla mnie dużo bardziej atrakcyjna.

 

Zastanawiam się, czy będąc jeźdźcem działającym na terenie Pomorza Zachodniego, a wiec w rejonie leżącym bardzo blisko granicy z Niemcami, nie miałeś okazji, by znaleźć tam pracę w którejś z niemieckich stajni?

Oczywiście były i takie propozycje. Mówiąc o tym, że już po ślubie miałem propozycję pracy związanych z wyjazdem, miałem na myśli wyjazd do Warszawy, ale również i do między innymi do niemieckich stajni. Jednak jak już to kilkukrotnie w trakcie naszej rozmowy mówiłem, moim pragnieniem było od zawsze doskonalenie swojego warsztatu jako jeźdźca sportowego. Znam przypadki, kiedy polski jeździec korzystał z takich ofert i... i poprawiał znacząco swoje życie, jeśli chodzi o warunki materialne. Jednak pod względem sportowym nie było w tych wyjazdach żadnego postępu. Czasami dochodziło wręcz do sportowego cofnięcia się, bo jazdy i treningów w tej pracy było zdecydowanie mniej niż operowania widłami w końskich boksach.

 

Wojtku, powiedz, o czym marzyłeś, kiedy budziłeś się w środku nocy będąc młodym chłopakiem, a później już mężem i ojcem? Czy wraz ze zmianą życiowych priorytetów zmieniły się również Twoje marzenia? Czy w repertuarze nie pojawiła się chęć odbycia lotu balonem na Kilimandżaro, wycieczki kajakiem na Spitsbergen?

Nie jestem jakimś mocno skomplikowanym człowiekiem. Nie targają mną wielkie wewnętrzne rozterki. Jak mówiłem, że odkąd zacząłem jeździć konno moim marzeniem było być coraz lepszym, startować w coraz wyższych konkursach. Całe moje życie podporządkowałem realizacji tego marzenia. Małżeństwo i ojcostwo nie wniosło tutaj specjalnych zmian w sensie mojej rezygnacji z dotychczasowych dążeń. Rodzina nie jest w tej kwestii żadnym hamulcem. Powiem nawet, że jest całkowicie przeciwnie. Moja rodzina wspiera mnie bardzo w tym, co robię. Przecież życie sportowca to takie trochę cygańskie życie. Ciągłe wyjazdy. Nieraz nie ma mnie w domu 2 czy 3 tygodnie. To naprawdę nie jest łatwe. Tym bardziej, jak w domu zostaje małe dziecko. Bez wsparcia mojej żony pewnie bym temu nie podołał. Marzena oczywiście normalnie pracuje i zajmuje się domem. Z wykształcenia jest prawnikiem i prowadzi z mamą przychodnię fizjoterapii. Można więc powiedzieć, że pracuje na dwóch etatach, bo to właśnie na nią spada główny ciężar prowadzenia naszego domu i wychowania córki. Mówiąc szczerze, jestem pełen podziwu dla niej, że potrafi to wszystko tak fantastycznie ogarnąć. Maja chce wiedzieć, gdzie jadę i co robię. Więc śledzą moje starty jak tylko się podczas transmisji z zawodów. Oglądają razem i Marzena jej tłumaczy, na czym to polega. Ponieważ naszą wspólną pasją jest jazda konna, to nie powinno nikogo dziwić, że Maja również jeździ konno na kucykach. Wrócę jednak do sprawy moich marzeń przed i po małżeństwie. Mogę śmiało powiedzieć, że po prostu do dawnych doszły kolejne, czyli troska o wspólny dom i rodzinę. Przypomnę, że to właśnie wspólna pasja nas do siebie zbliżyła. To chyba normalne, że po ślubie nie mogła ona zacząć nas dzielić. Od zawsze więc chciałem jeździć konno, startować w zawodach i wygrywać, chciałem mieć własną stajnię, być niezależnym.

 

A czy jest miejsce w tych marzeniach na sprawy konkretne, powiedzmy na medal z Mistrzostw Polski w skokach w kategorii seniorów?

Jasne, że tak. Chyba każdy marzy o tym, żeby być Mistrzem Polski. W tym roku się nie udało. Było blisko, ale niestety zabrakło trochę szczęścia, trochę mojej koncentracji. A może przeciwnie, było trochę za dużo, ale nerwów (rozmowa z Wojciechem Wojciańcem odbyła się w pierwszych dniach grudnia 2016 roku – przyp. red.). Ale przecież w przyszłym roku również odbędą się Mistrzostwa Polski i postaram się, by nie zabrakło tego, czego było mało, a tego, czego było za dużo, było znacznie mniej. Oczywiście patrząc na Mistrzostwa Polskie w moim wykonaniu, które rozegrano w tym roku w Jakubowicach, mam swoje przemyślenia, zdaję sobie sprawę, że popełniłem kilka poważnych błędów. Mam jednak rok czasu na to, żeby popracować nad sobą, by nie powtórzyć starych błędów. Poza tym, w 2017 roku moje konie będą bogatsze o kolejne doświadczenia. Myślę, że będzie to poważny argument podnoszący moje medalowe szanse. Ale nie dzielny teraz skóry na niedźwiedziu, bo jest on jeszcze całkiem dziarski i biega po lesie. Wolałbym nie mówić teraz o moich medalowych szansach na tych zawodach. Po pierwsze, Mistrzostwa Polski są bardzo specyficznymi zawodami, gdzie często ostatni dzień burzy ustalony wcześniej porządek. Po drugie, sporty konne należą do tych, w których ryzyko wystąpienia kontuzji u jednego ze sportowców pracujących na wspólny wynik, czyli konia, jest niezwykle wysokie. Odpukać w niemalowane, mam nadzieję, że kwestia kontuzji nie będzie udziałem moich koni. Pozostaje mi więc mieć nadzieję, że moje konie podczas Mistrzostw Polski w 2017 roku będą zdrowe, a ja w dobrej formie. Nie chciałbym dalej rozwijać tego wątku. Wolę startować niż o tym opowiadać. Najbliższą szansę na medal Mistrzostw Polski będę miał w 2017 roku.

 

Dobrze, zostawmy wobec tego Mistrzostwa Polski i medale z tych zawodów. Przejdźmy może do Twojego dnia dzisiejszego. Kiedy nastąpił, według Ciebie, przełom i z jakim koniem był on związany?

No cóż, takim przełomowym dla mnie koniem okazał się Nitrox. Zaczęło się wszystko 5 lat temu jeszcze w Komarowie, w stajni pensjonatowej, gdzie Grzegorz Maleńczuk powierzył mi do treningu 4-letniego wałacha Nitrox. To był początek. Grzegorz wyhodował Nitroxa sam. Kupił dwie klacze w Nowielicach i pokrył je ogierem Lesotho. Od klaczy Nubira, córki holsztyńskiego Cantanisa, urodził się właśnie Nitrox. Córka drugiej klaczy nie przejawiała jakiegoś sportowego zacięcia i była używana przez Grzegorza do spokojnych spacerów do lasu. Nitrox od początku był inny. Od źrebaka był koniem kłopotliwym. W wieku niecałych 4 lat trafił do zajeżdżenia do mojego kolegi Remigiusza Łopuszyńskiego. W każdym razie Remik poznał mnie z Grzegorzem. Od tego zaczęła się nasza współpraca. Po jakimś czasie Nitrox zaczął coś wygrywać w konkursach dla młodych koni, a Grzegorz złapał chyba bakcyla sportowego. Kupiliśmy w Holandii kolejnego konia. Dokładnie to wspólnie szukaliśmy wspólnie konia, a Grzegorz kupił go z przeznaczeniem dla mnie.

 

Wrócę może jeszcze do rodzinnego klimatu. Czy chciałbyś, że Maja uprawiała sportowe jeździectwo i startowała w zawodach?

Szczerze mówiąc, nie chcemy z żoną wywierać na nią w tej kwestii żadnego nacisku. Owszem jeździ teraz na kucyku, ale to jest bardziej zabawa niż trening czysto sportowy. Ani ja, ani żona nie mamy tutaj wątpliwości. Jeśli to Maja zdecyduje, że chce uprawiać sportowe jeździectwo, to oczywiście będziemy ją w tym wspierać. Nie będziemy jednak w tej sprawie jej naciskać. Doskonale wiem, na ile wyrzeczeń trzeba być przygotowanych, żeby w tym sporcie coś osiągnąć. Wiem doskonale również o tym, że ten sport bywa czasami niebezpieczny dla dzieci. Szczere mówiąc, nie bardzo podobają mi się konkursy, w których dzieci ścigają się na kucach. Rozbudzanie w młodych zawodnikach dążenia do zwycięstwa za wszelką cenę to według mnie duży błąd. Na tyle duży, że zatraca się przy tym pozytywne cechy jazdy konnej, bo z drugiej strony jeździectwo uczy młodego człowieka obowiązkowości i odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale również za zwierzę. To bardzo dobre cechy. Tutaj dochodzimy do kolejnej bardzo przydatnej w codziennym życiu cechy sportu. Sport uczy wygrywać i uczy również przegrywać. To bardzo ważne, żeby młody człowiek umiał przyjąć porażę tak, żeby go nie dołowała, żeby również nie zachłysnął się sukcesem. A przecież sukces i porażka są życiu nieuniknione.

 

Poznałeś smak startów w polskiej drużynie w konkursach Pucharu Narodów. Co czujesz, kiedy po wygranej w konkursie podczas międzynarodowych zawodów grają podczas dekoracji polski hymn narodowy?

To jest wspaniałe uczucie za każdym razem. Ja wiem, że chłopaki nie płaczą, ale powiem szczerze, że łza się wtedy w oku kręci. Dla mnie przynajmniej to jest niezwykła chwila. Kiedy słyszę nasz hymn, to na chwilę gdzieś dalej odchodzi to, że udało się pokonać dużo wyżej sklasyfikowanych jeźdźców z Europy Zachodniej. Ta satysfakcja przychodzi trochę później, kiedy patrzę na wyniki. Moment, kiedy siedzę na koniu i grają Mazurka Dąbrowskiego, jest dla mnie za każdym razem taki trochę magiczny.

 

A gdzie jest Twoja „mała ojczyzna”? Bo o tym, że czujesz się patriotą polskim, powiedziałeś przed chwilą. Ale gdzie jest ta najbliższa Tobie przestrzeń, miejsce, które niczym kotwica trzyma Cię i daje poczucie przynależności? Czy jest to rodzinny Brzeg?

Myślę, że moja „mała ojczyzna” to jednak Zachodniopomorskie, czyli północ. Co prawda, urodziłem się i wychowałem na południu, w województwie opolskim, w Brzegu. Tam też zetknąłem się z końmi i jeździectwem sportowym, ale to właśnie w Zachodniopomorskim okrzepłem i ukształtowałem się jako jeździec, sportowiec i człowiek. Spędziłem tutaj 18 lat, czyli jakby nie patrzeć – drugą połowę mojego życia. Mieszkamy w Szczecinie, w domu rodzinnym żony. Mamy może niezbyt duży, ale przepiękny ogród. Do stajni mam 15 minut jazdy samochodem. Tak to właśnie tutaj jest moja kotwica, miejsce, do którego wracam, które mnie trzyma.

 

Jakbyś miał tak krótko, syntetycznie ocenić siebie jako człowieka, to co byś nam powiedział??

Romantykiem z pewnością nie jestem, ale też nie do końca jestem taki poukładany, pragmatyczny. Nie mam w swoim życiu wszystkiego zaplanowanego i poukładanego. Czasem to przypadek wybiera za mnie. Choć staram się, żeby tak nie było. Mogę powiedzieć też, że tak naprawdę to jestem w życiu optymistą. Uważam, że zawsze będzie dobrze. Wierzę w to, że przyszły rok będzie dla mnie lepszy niż poprzedni, że uda mi się osiągnąć to, czego nie udało mi się osiągnąć w tym roku. Uważam, że czas pracuje na moją korzyść. Ponieważ ja ciągle jako jeździec się uczę, staram się być lepszy, to sądzę, że będę miał więcej doświadczenia, wiedzy i umiejętności. Nie jestem też, jak zauważyłeś, specjalnie wylewny czy rozmowny. Wolę i lubię słuchać innych.

 

Jakim jeźdźcem według Ciebie jesteś? Typem wojownika, który za każdym razem wyjeżdża na parkur, by dając z siebie wszystko zjechać w glorii zwycięzcy? A może dobrym technikiem z zimną precyzją oceniającym szanse?

Myślę, że jestem dobry technicznie, bo przez całe lata praca nad swoją techniką jazdy pozwala mi na takie stwierdzenie. Myślę też, że trochę za bardzo na parkurze kalkuluję. Czasem to właśnie ta cecha nie pozwala na zwycięstwo, ale pracuję żeby to zmienić. Oczywiście nie zawsze się udaje. Czasem natura wychodzi ze mnie i znowu włącza się we mnie to liczenie.

 

Receptą na odniesienie sukcesu w tym sporcie jest według mnie wytrwałość, cierpliwość i ciągłe dążenie do poprawy swojej jazdy. Doskonale wiem, że są takie chwile, kiedy nic nie wychodzi, człowiek ciężko pracuje i stara się, ale nie idzie. Trzeba zacisnąć zęby i dalej robić swoje.

 

Jaki jest Twój stosunek do stosowania dopingu w jeździectwie?

Tu nie ma żadnej wielkiej filozofii. Jest to zdecydowanie negatywne, według mnie, zjawisko. Nigdy nie stosowałem dopingu, nie wcierałem dziwnych środków w końskie nogi i nie zamierzam tego robić nigdy. W tym względzie świat jest dla mnie prosty. Jeśli ktoś stosuje takie metody, to powinien być ukarany. Nie za każdym razem wyjeżdża się na parkur, żeby wygrać. Powiem nawet, że nie za każdym razem należy wygrać. Koń nie jest maszynką do wygrywania i robienia pieniędzy. Podczas startów przygotowawczych są ważniejsze kwestie niż zwycięstwo w konkursie. Trzeba o tym pamiętać. Poza tym, weźmy taką sytuację, kiedy startujesz w konkursie GP i masz konia, który jest ogromny, silny i skacze super, ale jest wolniejszy od swoich rywali. Nie ma sensu gonić go, urywać foule czy ścinać zakręty. Po pierwsze, wtedy sam prosisz się o problemy, zrzutkę czy wyłamanie, a po drugie – jedyną szansą na dobry wynik jest w tej sytuacji próba jazdy na zero. Że nie przyniesie to zwycięstwa? No trudno. Próba szukania w takiej sytuacji szansy na wygraną przy pomocy dopingu nic tak naprawdę nie przyniesie. Jest jeszcze kwestia stosowania leków przy startach na koniu z drobnymi urazami. Chcesz mu pomóc, ulżyć w bólu. To rozumiem. Dobrze jest jednak wtedy zadać sobie pytanie, czy w tych warunkach koniecznie musisz wystartować? Czy nie lepiej zrezygnować z tego konkretnego startu, zaleczyć kontuzję i wrócić ze zdrowym koniem? Jak wiem, że w takich sytuacjach jest wiele innych niż podałem czynników. Presja sponsora, otoczenia, własne ambicje. Ja będę się jednak upierał przy moim widzeniu tego tematu. Koń i troska o jego zdrowie powinny być najwyższym priorytetem dla nas.

 

Skoro już sam zacząłeś ten temat, to może porozmawiamy o istotnej części dzisiejszej codzienności profesjonalnych jeźdźców w Polsce, czyli o układzie jeździec-sponsor? Jakie są Twoje uwagi na ten temat?

Nie widzę tutaj jakiejś specjalnej filozofii. Choć przyznaję, że do dzisiejszych konkluzji na ten temat dochodziłem stopniowo. Zacząłem współpracę ze sponsorem bardzo wcześnie. To właśnie kontakt z panem Farysejem spowodował, że poszedłem krok dalej. Krok po kroku dochodziłem do tego, co jest dzisiaj, czyli do współpracy z Grzegorzem Maleńczukiem. Grzegorz w pewnej chwili doszedł do wniosku, że mając już kilka koni dalszy rozwój wymaga posiadania swojej stajni i tak znaleźliśmy się w tym miejscu. Odkupił ośrodek od państwa Typańskich. Pomimo tego, że wszystko w zasadzie było, zaczęła się jego rozbudowa pod własne potrzeby. Trwało to jakieś trzy lata. Do dwóch stajni, krytej hali i domu, doszły pozostałe elementy wyposażenia ośrodka. Jest wszystko, co potrzebne jest do pracy z końmi. Mamy nawet, oprócz tradycyjnej karuzeli typu boksowego, taką z torem wodnym, gdzie konie poruszają się w specjalnej rynnie z wodą. Z tego, co wiem, to jest chyba jedyne w tej chwili rozwiązanie tego typu w Polsce. To bardzo pomaga w budowaniu odpowiedniej kondycji moich koni. W czasie rozbudowy ośrodka Grzegorz dokupował konie oraz coraz mocniej wchodził w hodowlę. Działanie to przyniosło chyba pożądane przez nas obydwu efekty, bo w 2015 roku przyszły sukcesy na międzynarodowych zawodach i zostałem powołany do kadry narodowej. Dzięki spokojnej pracy włożonej w młode konie w ubiegłym roku do Nitroxa doszły kolejne konie. Zaczęły pojawiać pierwsze sukcesy odniesione na kasztanowatym Quasi de Kergane i siwym Cassio Meloni. To na nich wystartowałem w polskiej drużynie w konkursach Pucharu Narodów. Pracuję z innymi, młodymi jeszcze końmi Grzegorza. Po co o tym mówię? Po prostu wydaje mi się, że dzięki uczciwemu postawieniu sprawy ze sponsorem można zbudować to, co udało się w naszym przypadku. Nie można jednak, mając do dyspozycji konia średniej klasy, wmawiać sponsorowi, że jest to przyszły mistrz olimpijski. Bo przecież przyjdą w końcu zawody, na których „zupa się wyleje”. Potem kolejne i kolejne. Ciągłe gadanie, że za rok, za dwa będzie lepiej doprowadzą do wycofania się sponsora. Tutaj naprawdę musi obowiązywać absolutna uczciwość. Mamy z Grzegorzem określone cele. Razem uważamy, że stawka koni daje nam prawo do myślenia o kolejnych sukcesach. O tym, że marzenia o olimpijskim starcie są realne do realizacji. Nie wiem, czy uda nam się zakwalifikować do tych w 2020 roku. Sądzę, że warto o to walczyć, bo mam co najmniej jednego konia o takim potencjale. Ważne jest to, że obydwaj mamy ten sam cel. Ja wiem, że mogę na Grzegorza liczyć, a on wie, że może liczyć na mnie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że może przyjść taka chwila, że ktoś złoży ofertę na konia na takim poziomie, że sponsor sprzeda konia. Cóż, to się zdarza w tym sporcie. Trzeba więc pracować nad tym, żeby mieć taką stawkę koni, że taka strata nie przekreśli szansy na realizację planów. Mieć, powiedzmy, trzy równorzędne konie na duże konkursy. Po sprzedaży sponsor będzie zadowolony z dobrej transakcji, a dwa konie pozwolą na dalszą realizację planów. Mówię oczywiście o idealnej sytuacji. My nad tym pracujemy. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że utrzymanie takiej stawki koni i zapewnienie im odpowiednich startów związane jest z wielkimi kosztami, ale docelowo taka stawka koni, o jakiej mówię, jest w stanie się utrzymać.

 

Wojciech Wojcianiec i QUASI DE KERGANEQUASI DE KERGANE

Wojciech Wojcianiec i CASSIO MELLONI
CASSIO MELLONI

 

Czy sądzisz, że w Polsce mamy szansę na takie układy między zawodnikami i sponsorami? Że olimpijskie marzenia mają szansę na realizację?

Jestem optymistą w tym temacie, bo mamy coraz więcej możliwości. Mamy coraz więcej naprawdę dobrych jeźdźców. Mamy też ludzi gotowych podjąć z nimi współpracę sponsorską. Choćby ja jestem tego przykładem. Jesteśmy z Grzegorzem na dobrej drodze, by uzyskać to wszystko, o czym mówiłem. Myślę, że kresem marzeń dla sportowca jest start na igrzyskach olimpijskich. Grzegorz ma duszę sportowca i olimpijskie marzenia są naszymi wspólnymi marzeniami.

 

Wobec tego, życząc Wam ich spełnienia, zadam jeszcze jedno pytanie. Co byś zrobił, gdybyś miał nagle wolny czas?

Spędziłbym go z rodziną, z dzieckiem. Ciągle brakuje mi tego. Naprawdę mówiłem szczerze, że rodzina i praca są dla mnie najważniejsze.

 

Artykuł ukazał się w magazynie Świat Koni - wydanie 1/2017

Fot. Anna Pawlak