Łączy ich, oprócz więzów krwi, męska przyjaźń. Na zawodach, kiedy Mściwoj Kiecoń pokonuje parkur, jego ojciec Rinaldo obserwuje w skupieniu przejazd. Zaciska pięści. Wyczekuje. Jest spokojny, choć przeżywa wiele emocji. Wie, że powrót syna do tytułów mistrzowskich to kwestia czasu. Jak sam mówi, Mściwoj jest pewnym zawodnikiem. Mają do siebie zaufanie, wiedzą, że w najtrudniejszych chwilach mogą na siebie liczyć. Taki fundament ciężko zniszczyć. Oprócz tego są dla siebie lustrzanym odbiciem i nie chodzi o podobne rysy twarzy. Ile jest między nimi podobieństw? Można porównać ich wypowiedzi i je znaleźć. Rinaldo wyprowadził się od rodziców zaraz po skończeniu szkoły, tak samo zrobił Mściwoj. Jego ojciec od najwcześniejszego momentu uczy go, czym jest współpraca, szacunek do obowiązków. Ustalił mu pensję i za pracę w stajni, za przygotowanie koni do zawodów dostawał wypłatę. Ci dwaj panowie mają podobną receptę na udany związek z kobietą. O tym, skąd się wziął ten świat i co nim kieruje myślą również podobnie. Rinaldo twierdzi, że przekazał synowi marzenia wraz z genami. Kiedy opowiadał o nim i wracał pamięcią do czasów dzieciństwa Mściwoja, nie ukrywał wzruszenia. I jeden, i drugi jest szczęśliwy. I jeden, i drugi bez siebie nie byłby tym samym człowiekiem.

 

 

Nie byłeś pierwszym dzieckiem, ale jesteś jedynym synem. Miałeś z tego tytułu jakieś przywileje?

Nie sądzę, żeby tak było. Z pewnością syn ma zawsze większy kontakt z tatą niż mamą. Większość czasu z nim właśnie spędzałem. Lubiłem z nim jeździć na firmowe spotkania, towarzyszyć mu w pracy. Zaszczepił we mnie miłość do koni. Tata nie zmuszał mnie do jazd, było wręcz odwrotnie. Biegałem za nim i prosiłem, żeby w końcu posadził mnie na końskim grzbiecie. Miałem wtedy kilka lat, bał się o mnie. Kiedy zauważył, że bardzo chcę jeździć, poświęcił się, właściwie całe swoje życie podporządkował mojej pasji, która jest mu bliska. Tata zakochał się w koniach, całe dnie spędzał w stajni w Ochabach. Dziadek był kierownikiem ośrodka wypoczynkowego, później rodzice kupili ten ośrodek i mieli dokąd jeździć na wakacje w okolice Gubina, do Kosarzyna. Ziemia była tania, zdecydowali się zainwestować. Pojawiły się konie. Mieszkaliśmy nad jeziorem, rodzice mieli dom w leśniczówce niedaleko jeziora, ale minusem było to, że nie można było się tam rozbudować. A koni przybywało. Kupili 8 kilometrów od tego jeziora kawałek PGR-u i zaczęli go remontować. Tata zamknął firmę, produkującą ryż i słonecznik i zaczął zajmować się rekreacją, agroturystyką.

 

 

 

A jak siostry traktowały Cię w dzieciństwie?

Zabierały mnie często na dyskoteki. Byłem dla nich małym przytulakiem. Opiekowały się mną. Pomagaliśmy w stajni. Siostry dużo więcej pomagały, ja dołączyłem do nich, kiedy trochę podrosłem. A kiedy zająłem się sportem, rodzice coraz mniej koncentrowali się na rekreacji.

 

 

Jak odbierałeś konie? Podziwiałeś je czy przyjąłeś je jako naturalny świat?
Lubię wszystkie zwierzęta. Koń jest dla mnie partnerem i ważny jest dla mnie kontakt z nim, zwykły kontakt. Taki, jaki ma się z przyjacielem. Od dziecka tak je traktowałem, trochę inaczej niż pozostałe zwierzęta. Kiedy się urodziłem, mniej więcej w tym samym czasie urodził się też pierwszy źrebak moich rodziców. Gdy trochę podrosłem, zacząłem się z tym koniem, Inkinatusem, przyjaźnić, jak z bratem. Później też trenowaliśmy razem.

 

 

Wierzysz w odrobinę magii w rzeczywistości?
Raczej nie. Świat postrzegam logicznie i twardo stąpam po ziemi, ale jedno jest pewne. Są dwa światy – codzienności, pracy i obowiązków, i drugi, w którym odpływam, kiedy jeżdżę konno. Koncentruję się wówczas na pracy, zadaniu, staram się dotrzeć do konia, żadnego z nich nie traktuję szablonowo. Konie to indywidualności. Nie można o tym zapominać. Moje konie trochę są rozpieszczone przez to, na dużo im pozwalam.

 

 

Czym zajmują się siostry?
Najstarsza, Daria, pracuje w Szwajcarii przy koniach, nigdy nie startowała. Roksana mieszka w Anglii, nie pracuje z końmi. Nawojka zaś pracuje z nami. Na początku nie chciała jeździć, bo się bardzo bała, ale przełamała się i zaczęła. I jak w sinusoidzie, znów przyszedł moment, kiedy stwierdziła, że zsiada z konia. Po jakimś czasie dałem jej Euforię do jazdy i znów załapała bakcyla. Znów na krótko zmieniła zdanie, skierowała się w stronę tańca. Wyjechała do Anglii, do siostry. Wróciła i powiedziała nam, że kocha konie i to jest jednak to, co chce w życiu robić i do dziś z nami pracuje. Za sezon, dwa będzie bardziej o niej słychać. Podoba mi się jej decyzja.

 

 

Pamiętasz swoje pierwsze poważne treningi?
Kiedy zaczynałem trenować, nie było łatwo o dobre konie. Kiedy jeździliśmy do Dżonkowa, było wtedy więcej państwowych stad, mieliśmy szansę trafić na najlepsze. Miałem szczęście. Uczył mnie tam trener Tomasz Kowala. Jeździłem na koniach, które chodziły duże konkursy seniorskie WKKW i miały za sobą starty w mistrzostwach, na igrzyskach olimpijskich. Po tych kilku treningach w Dżonkowie stwierdziliśmy, że dobrze byłoby przyjeżdżać tam dzień w dzień. Dostałem do jazdy Harmoniusza, Cydryta. I tak przez 3-4 lata tata woził mnie dzień w dzień na treningi. Nie było to łatwe. Miałem 10 lat, zaraz po szkole wsiadałem w samochód i droga przed nami. Wracaliśmy późnym wieczorem i czekała na mnie jeszcze nauka i lekcje do odrobienia. Wydaje mi się, że to była dobra droga. Wtedy nauczyłem się podstaw ujeżdżenia. Jeżdżąc na koniach WKKW nauczyłem się w crossie odwagi, przydało się odmierzanie odległości do przeszkód podczas szybkiego galopu. Po paru latach, kiedy Euforia z hodowli taty miała pięć lat, przyszedł taki moment, kiedy mieliśmy do wyboru jechać na zawody do Czech na WKKW albo pod Berlin na zawody skokowe. Wybrałem skoki. Wypadliśmy bardzo dobrze i od tamtej pory zająłem się już tylko skokami. I to właściwie wtedy wszystko już zaczęło się kręcić i zawody, i hodowla koni.

 

 

Jak rodzina reagowała na taki tryb życia młodego Kieconia?
Dziadkowie sceptycznie patrzyli na moje wyjazdy do Dżonkowa. Nie do końca wierzyli słowom mojego taty, że w przyszłości będę Mistrzem Polski. Patrzyli na niego trochę jak na wariata. Pierwsze sukcesy pomogły im zmienić zdanie. Babcia zaczęła mnie aktywnie wspierać. Była dyrektorką domu kultury w Gubinie, do dziś pisuje do lokalnej gazety o moich sukcesach. Pierwszy wywiad w regionalnej telewizji Zielona Góra zawdzięczam właśnie jej. Nie musiałem jej przekonywać, żeby uwierzyła, że chcę na poważnie zająć się sportem. Miałem 11-12 lat i nie do końca byłem świadom tego, co się wokół mnie dzieje, jakie będą rezultaty czy konsekwencje. Dziś zaczynam kalkulować, czy jest sens podejmować pewne wyzwania. To jest dorosłość.

 

 

Nie sądzisz, że dobrze byłoby dalej żyć bez tej kalkulacji?
Obrałem konkretną drogę. Mam konkretne cele przed sobą. Najważniejszy z nich to start na IO. Czy zrobię to przy najbliższej okazji czy za kolejne parę lat, nie ma znaczenia. To jest tak piękny sport, że można uprawiać go bardzo długo. Dopóki widzę cel, wybieram do niego trasę. To wiąże się z realnym patrzeniem na świat, z oceną swoich możliwości i koni. Kalkulacja jest tu potrzebna.

 

 

Oprócz jeździeckich, jakie masz cele?
Tak naprawdę innych nie ma. Całe życie kręci się wokół koni, wokół tego sportu. To banalne, co powiem, ale absolutnie prawdziwe – kocham to, co robię. Oczywiście, kiedy wychodzę na chwilę z tego jeździeckiego świata, to myślę o tym, że chciałbym mieć rodzinę, dzieci, ale to naturalna i spontaniczna potrzeba człowieka, tu nie robi się założeń i planów jak w przypadku treningów. Póki co, mam wspaniałą dziewczynę, mieszkamy razem i jestem spełniony.

 

 

Kupiliście dom?
Tak, udało się znaleźć dom ok. 700 metrów od stajni, od rodziców. Na początku planowałem wybudować dom obok stajni, pod lasem na górce, ale któregoś dnia mama przyszła do stajni i powiedziała, że pewna starsza pani chce sprzedać dom niedaleko stąd. Po treningach pojechaliśmy na oględziny. Był bardzo zadbany w środku. Z zewnątrz zresztą też było widać, że jego mieszkańcy dbali o budynek. I też dom znajduje się pod lasem, dookoła sad, duży teren wokół i mały staw. Przytulne miejsce. Szybko się zdecydowaliśmy. Wziąłem kredyt. Formalności trochę trwały, moja działalność gospodarcza nie miała jeszcze wtedy zamkniętego roku, musieliśmy się wtedy opierać o udokumentowanie wygranych na zawodach, ale koniec końców jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami domu.

 

 

Kim są poprzedni właściciele? Podobno domy zatrzymują ducha mieszkańców.
Nie poznałem ich historii. Była właścicielka, starsza kobieta, zdecydowała się na sprzedaż po śmierci swojego męża. Nie była w stanie utrzymać dużego domu i obejścia. Zdecydowała się zamienić dom na mieszkanie w bloku i tam już mieszkać do końca życia. Duchów tam nie czuję ani innej energii. Właściwie nie wierzę w takie historie. Wyrosłem z tego. Zbyt dużo naoglądałem się programów dokumentalnych i zbyt wiele teorii czytałem na ten temat. W domu czuję się swojo, jak u siebie. Moja partnerka też na całe szczęście duchów tam nie czuje. Mamy kota i dwa psy i kiedy wyjeżdżam, zamyka się na cztery spusty i trochę się boi. A zamiast duchów na początku mieszkała z nami ta wspomniana wdowa. Wynajmowałem mieszkanie w Gubinie, które musiałem oddać ze względu na remont. Zbiegło się to w czasie z przyznaniem kredytu na dom. Starsza pani nie miała jeszcze mieszkania, do którego mogła się przeprowadzić. I tak wylądowaliśmy we trójkę pod jednym dachem. Pamiętam, że płakała po nocach. Nie było jej łatwo opuszczać dom. Zadawała nam wiele pytań o nasze plany. O mojej dziewczynie mówiła „żona”, bo nie wyobrażała sobie, że można bez ślubu razem mieszkać. Nie chciałem tłumaczyć jej, że można. Niewiele już słyszała i miała konserwatywne poglądy. A my pewnie weźmiemy ślub, ale nie mamy ciśnienia na ten papierek.

 

 

 

Jakiego jesteś wyznania?
Żadnego. Wierzę, że coś jest, coś musiało pchnąć ten pierwiastek, że powstało życie na Ziemi. Nie wiem co to jest, ale na pewno nie jakaś postać. Może siła, energia. Ona stworzyła też mnie.

 

 

Rodzice Cię stworzyli.
Tak, ale jeśli pójdziemy wstecz kilka milionów lat, dojdziemy do początku historii ludzkości. Do tej pierwszej przyczyny.

 

 

I w tym nie ma magii?
Niekoniecznie. Te przeplatane drogi to nauka, logika. Nie wiem, czy jest jakiś element magiczny w teorii ewolucji.

 

 

W co jeszcze w życiu wierzysz?
W siebie.

 

 

Masz potrzebę, żeby wierzyć w cokolwiek?
Tak, szczególnie wierzę w to, co robię. To daje mi poczucie pewności i przynależności do czegoś.

 

 

Opowiedz mi o swoich szkołach.
Szkoła podstawowa niedaleko nas, w Chlebowie. Jedyne, co dobrze pamiętam z tego okresu, to nauczycielka rosyjskiego, pani Krzywochaćko. Starsza, niska, w krótkich blond włosach. Mówiła z charakterystycznym akcentem. Wszyscy się jej bali. Nigdy jej nie zapomnę. Była potwornie wymagająca. Wtedy rosyjski odchodził do lamusa, popularny stawał się angielski, ale nie dla niej. Nie odpuszczała. Pamiętałem wszystkie rosyjskie wierszyki, obudzony w nocy recytowałem alfabet. Raz tylko udało mi się oszukać tę nauczycielkę i podłożyć gotowca na klasówce w piątej klasie. Teraz, jak sobie to przypominam, to z sentymentem. Jakie wtedy człowiek miał problemy?!

 

 

Czas płynie i zmieniają się punkty widzenia. A co było po podstawówce?
Gimnazjum sportowe w Gubinie. Bardzo mi na nim zależało. Dyrektor tej szkoły był bardzo pro sportowy. Mieliśmy kilku Mistrzów Polski w lekkiej atletyce, w piłce siatkowej. Po kilku rozmowach z moim tatą dyrektor stwierdził, że dobrze byłoby otworzyć sekcję jeździecką, założyć klub, zresztą funkcjonuje on do dziś. Codziennie dwie godziny spędzałem na WF-ie, kondycję miałem wyśmienitą. Biegaliśmy po lasach, przez płotki, skakaliśmy wzwyż, pływaliśmy… Mieszkałem wtedy w internacie. Zajęcia zaczynały się bardzo wcześnie, wsiadaliśmy rano do busa i jechaliśmy na basen. A kiedy już na basen nie trzeba było jeździć, po półtora roku wróciłem do domu i znów tata woził mnie do szkoły. Z tej szkoły za to pamiętam nauczycielkę matematyki. Miała przezwisko Guma. Jej mąż, też matematyk i informatyk, miał ksywę Cyrkiel. On był bardzo łagodny, dużo żartował, nie to, co Guma. Nikt nic nie pisnął na lekcji, a idąc do tablicy każdy drżał ze strachu. Dziś zupełnie nie wiem, czego się baliśmy, bo na pewno nie jej autorytetu.

 

 

Co to znaczy autorytet?
To osoba, którą podziwiam, która nie wywołuje we mnie lęku. To ktoś, kim w części chciałoby się być albo mieć jakieś jego cechy. Mówię w części, bo autorytet to ktoś, kto nas uczy, prowadzi, ale pozwala nam zachować swoją osobowość. W jeździectwie autorytetem jest np. Rolf Goran Bengsston albo Jarek Skrzyczyński. Od każdego z nich chciałbym coś mieć, coś z nich zagarnąć. Jednego i drugiego zawodnika cechuje wyjątkowe opanowanie, wewnętrzny spokój, wola walki i perfekcyjne dojeżdżanie do przeszkód. Nie mają tak zwanych pustych przebiegów. U nich każdy parkur jest po coś. Podpatruję ich. Z pewnością mój tata jest dla mnie autorytetem. Jest świetnym menadżerem. Wie, jak rozmawiać z ludźmi. Wyrzucą go drzwiami, to wróci oknem. Potrafi być bezpośredni, ale przy tym profesjonalny, nie narzuca się. Zna swoją wartość. Szanuje siebie. Ma charyzmę. A ja jestem nieśmiały w komunikacji, niewiele mówię, niechętnie się odsłaniam.

 

 

Skąd ta nieśmiałość u Ciebie?
Nie lubię o nic prosić. Dzięki temu, że mój tata zajmuje się sponsorami, nic mnie nie rozprasza, ale wiem, że kiedy będę musiał nauczyć się rozmawiać ze sponsorami, zrobię to. Póki co, całymi dniami siedzę na koniu, nie pojawiam się w urzędach.

 

 

Jak można wytrenować wolę walki?
Z tym chyba się trzeba urodzić. Pewnych umiejętności nie można w sobie wyrobić. Jazdę stylową można wytrenować, ale odruchy instynktowne nie. Moja wola walki, nie wiem, czy dorównuje tej, którą ma Skrzyczyński czy Bengsston, ale nie opuszcza mnie, staram się nie odpuszczać. Trudność sprawia mi mówienie o sobie w takim kontekście.

 

 

Z czego to wynika?
Może z tego, że koncentruję się na pracy, na działaniu, a nie na swoich cechach, wnętrzu. Kieruję uwagę na konie, treningi, wyzwania, nie na to, co we mnie jest lub czego nie ma. Nie zawsze jest kolorowo. Szczególnie ostatni rok, kiedy nie miałem podstawowych koni, nie miałem kim walczyć, nauczył mnie pokory. Niejednokrotnie wyjeżdżałem na parkur ze słabszymi końmi i miałem po dwie, trzy zrzutki. Wtedy słyszałem w głowie jedno pytanie: dlaczego tak się dzieje? Przecież jeszcze parę miesięcy temu na pięciogwiazdkowych zawodach i miałem maksymalnie jedną zrzutkę. Pojawia się wtedy pytanie o sens. Czy robić dalej to, co robię? Może czas zająć się wyłącznie trenowaniem koni i życiem od pierwszego do pierwszego każdego miesiąca. Przetrwałem te wątpliwości. Żyć, żeby tylko przeżyć, to nie jest dla mnie. Teraz znowu widzę światełko w tunelu. Sezon zaczął się dobrze, młode konie robią postępy i znów jestem pełen wiary, że będzie dobrze.

 

 

Wróćmy do czasów edukacji. Jak wspominasz studia?
Na studia z turystyki i organizacji wypoczynku wybrałem się razem z najstarszą siostrą. Dla niej to był drugi kierunek. Pomagała mi w nauce. Szkoła ma stajnię, swoją sekcję jeździecką i zależało im na szczęście, żebym był wśród ich studentów. Zdobyłem dla nich dwa medale – jeden złoty z pucharu świata studentów, drugi brązowy z mistrzostw świata, no ale była tam jedna profesorka, Pola Kuleczka, która na jednym wykładzie przy pełnej sali, mówiła, że nie wyobraża sobie sportu, w którym można rywalizować przez cały rok i ponieważ opuściłem kilka jej wykładów, nie dopuściła mnie do egzaminu. I nie mogę zaliczyć roku. Został mi ostatni rok do zakończenia studiów, ale czekam aż pani profesor może zmieni uczelnię. Nie byłem też dla niej zbyt miły.

 

 

W przyszłości chcesz w jakiś sposób zająć się turystyką?
W naszym nowym domu są pomieszczenia gospodarcze, które chcę przerobić na trzy pokoje pod wynajem. To jest kierunek związany z wypoczynkiem. Zobaczymy.

 

 

Masz receptę na udany związek uczuciowy?
Jeżeli dziewczyna nie rozumie tego, co chce osiągnąć mężczyzna i czym się interesuje, to związek nie funkcjonuje. Lidkę poznałem w Śremie na zawodach, zaczęliśmy utrzymywać kontakt. Skończyła szkołę i szukała pracy jako luzaczka. Akurat wtedy moja luzaczka była w Niemczech. Spróbowaliśmy. Od początku była między nami chemia. I tak trwa to do dziś.

 

 

Słyszałam, że honor to dla Twojego taty największa wartość.
Tak, kiedyś miałem dać mu słowo, że poprawię stopnie i nie mogłem tego powiedzieć, bo realnie oceniłem swoje szanse. Staramy się żyć tak, żeby słowo było ważniejsze od wszystkiego. Kiedyś dałem sobie słowo, że Euforia nie zostanie nigdy sprzedana, choć dostawaliśmy bardzo dobre oferty za nią. Słowo jest ważniejsze od pieniędzy. Tata długo próbował rzucić palenie. Pewnego dnia, po prostu powiedział, że przestaje palić. Zrobił to też dla mnie. Dał słowo i nie pali od ponad 20 lat.

 

 

Jak oceniasz z perspektywy czasu sprzedaż Urbane?
Źle się stało. Rozumieliśmy się świetnie. Lubiła moją jazdę. To jest specyficzna klacz. Chyba z klaczami tak jest, że trzeba je poprosić o coś, żeby chciała współpracować, a ogiera trzeba „złamać”, jeśli jest dominujący. Właścicielem Urbane dalej jest Oniszczenko, ale kto na niej jeździ – nie wiem. Słuch o niej zaginął. Zmieniała kilkukrotnie jeźdźców. Kiedy zobaczyłem, jak Nagel na niej startuje, to pękło mi serce. W pysku miała mnóstwo żelastwa i pozapinane napierśniki, była cała sztywna. Już wiedziałem, że kariery już nie rozwinie. Próbowałem ją odnaleźć. Zadzwoniłem do Oniszczenki. Nie oddzwonił. Kiedy kupowali Urbane, nie sprawdzili jej. Twierdzili, że jak chłopaczek z Polski radzi sobie z nią dobrze na dużych konkursach, to co dopiero oni. Niestety się pomylili. Brakuje mi Urbane. Miałem doła, nauczyłem się wytrwałości, nadzieja mnie z niego wyciągnęła. Ludzie mówili, że to już mój koniec, że teraz długo się nie uda. Czasami było mi przykro. Nie rozumiałem tej krytyki. Ludzie widzą tylko wybrane rzeczy, osiągnięcia. Niektórych to wręcz bawiło.

 

 

Który koń, z tych z którymi pracujesz, może dać Ci to, co Urbane?
W tej chwili gwiazdą stajni jest Celana. Zdobyłem jej zaufanie. Jest księżniczką, w boksie udaje obrażoną na wszystkich i cały czas wyciąga cukierki od ludzi albo marchewki.
Potrafię pokazać złość, wyjść z siebie. Akurat nie widzicie mnie w takich sytuacjach. Tak naprawdę znam swoją siłę. Jestem stanowczy, ale okazuję to w sytuacjach jeździeckich, bo na jeździectwie mi zależy i na profesjonalizmie. Mój wizerunek grzecznego chłopca w ogóle mi nie przeszkadza. Ci, co mnie znają, wiedzą, jak brzmi mój krzyk w stajni.

 

 

O czym marzyłeś w dzieciństwie?
Chciałem chodzić do szkoły sportowej w Dżonkowie. Później marzyłem o kadrze juniorów. Czytałem w gazetach o Łukaszu Kozie, który dostał się tam w wieku 13 lat. Marzenia są marzeniami tylko przez chwilę w moim życiu, spełniam je, dążę do tego, więc szybko przestają być jakąś nierealną chmurą. Teraz marzę o międzynarodowych zawodach. To kwestia czasu, wiem, że wrócę na swój złoty szlak. Tak naprawdę jeszcze nie dostałem od życia w kość. Póki co, los traktuje mnie łagodnie.

 

 

A jak teraz jest Ci w życiu? Masz wiele wyjazdów na zawody, dużo pracy, wszystko kręci się wokół jednej sprawy…
Nie jest mi ciasno w życiu, jeśli o to pytasz. Piąty tydzień z rzędu jestem na zawodach i pojawia się zmęczenie. Kryzys. To normalne. Jednak niczego mi nie brakuje. Jestem zadowolony z życia.

 

RINALDO KIECOŃ

Chciałabym zapytać o początek świata Mściwoja. Jak Pan poznał swoją żonę?
Bardzo dawno to było, 35 lat temu. Pochodzę ze Skoczowa. Żona jest z Będzina. Poznaliśmy się… dziś już tego nie umiem opisać. Pamiętam, że pierwsze dłuższe spotkanie było w górach, w Koniakowie, zabrałem ją tam na parę dni. Wtedy nie było to bardzo modne, ale zamieszkaliśmy ze sobą bez ślubu. Po roku mieliśmy już dokument. Dziękuję swojemu przeznaczeniu, że znalazłem ją. To nie była zgubna, ognista miłość, tylko wyważona, mądra, bardzo rodzinna i pewna. Wspólne życie to droga pełna kompromisów. Jestem wdzięczny żonie za wsparcie i zrozumienie.

 

Czekał Pan na syna?
Tak. Ciekawe jest to, że każde nasze dziecko urodziło się w innym miejscu. Mściwoj przyszedł na świat w Kosarzynie. To było wielkie szczęście. Miałem już wtedy 16 koni i pamiętam, że powiedziałem wtedy, że syn będzie przyszłym Mistrzem Polski. Rodzina się ze mnie śmiała. Nikomu nie mieściło się to w głowie. A dziś wiem, że jeżeli człowiek w coś wierzy i realizuje to konsekwentnie, to osiąga cel. Moim wielkim marzeniem było mieć konie. Całe życie temu podporządkowałem. Duma mnie rozpierała, kiedy widziałem jak Mściwoj garnie się do koni od najmłodszych lat. Już kiedy miał 3 lata chciał wsiadać na kucyka i skakać przez ławkę. Marzenia chyba odziedziczył po mnie.

 

 

Pamięta Pan dzień urodzin Mściwoja?
Było dramatycznie. Żona dostała krwotoku, zawiozłem ją czym prędzej do szpitala. Długo nic się nie działo. Czekałem w wielkim zdenerwowaniu. Bałem się, jak nigdy w życiu. Mściwoj urodził się, ale był czerwony jak Indianin, dusił się, był owinięty pępowiną. Kiedy odebrałem telefon od znajomej ordynator oddziału i usłyszałem: „Ma pan syna”, rozpłakałem się ze szczęścia. Syn dla mężczyzny jest wyzwaniem. Jako ojciec chcę wprowadzić go w męski świat, wpoić pewne wartości, a jednocześnie dać mu wolność, po to, żeby mógł stać się tym mężczyzną, którym sam chce być. Mściwoj od dziecka miał zainteresowania techniczne, nazywaliśmy go „Mściwoj-wynalazca”. Kiedy miał pięć lat i żona wysłała go po drzewo do piwnicy, żeby przyniósł do kominka, to nie było go półtorej godziny. Już myśleliśmy, że coś mu się stało, a on konstruował sobie wyciąg, kładł na dole dwa pieńki i z góry je podciągał. Bawił się tym całkiem na poważnie. Pamiętam też inną sytuację. Mściwoj lubił towarzyszyć mi w pracy. Miał cztery lata. Pracowałem z ludźmi w polu buraków cukrowych. Samochód zostawiłem niedaleko pola. Mściwek podszedł do mnie i powiedział, że spuszcza sobie powietrze. Powiedziałem, dobrze synku, spuszczaj. O dramaturgii się przekonałem dopiero, kiedy okazało się, że spuścił powietrze z czterech opon. Na szczęście nie było to tak daleko od domu. Nasze pola były blisko rzeki Nysy i kiedyś ten maluch nasz zniknął nam z oczu. Żona wpadła w panikę. Biegła do domu i po drodze spotyka sąsiadkę i pyta o Mściwoja. Widziała. Mściwoj znudził się obserwowaniem pracy w polu i wrócił do domu sam przez las.

 

 

 

Kto wymyślił mu jego imię?
To był mój pomysł. Inspiracją były książki Karola Bunscha i historia polskich Piastów. Kiedy przeprowadziliśmy się na ziemie odzyskane, chciałem jakoś podkreślić ich polskość i tak się stało, pojawił się na nich Mściwoj Wiarosław, a potem Nawojka Dobrochna.

 

 

Wierzy Pan w Boga?
Tak, ale nie jestem żadnego wyznania. Bóg jest wokół nas i wśród nas. Obserwując, ile zła dzieje się z powodu nieporozumień na tle religijnym, wątpię w doktryny. Bóg jest w człowieku, w postępowaniu, osobowości, szacunku do przyrody.

 

 

A w przypadek?
W przeznaczenie. Choćby przykład Urbane… To dzieje się po coś. To była dla Mściwka szkoła, wyszedł z niej wzmocniony. Dziś na tyle pewnie stoimy na ziemi z naszą stajnią, że jeśli jakiś koń będzie miał zostać sprzedany, nie zachwieje nic naszego komfortu psychicznego. To w gruncie rzeczy lepsza sytuacja.

 

 

Co jest mocną stroną Mściwoja?
W najważniejszych imprezach sportowych potrafi skoncentrować się maksymalnie. Jeśli walczy o tytuł mistrzowski, walczy skutecznie i walczy do końca. To jest zawodnik, który ma plan już na kolejny parkur.

 

 

A co jest jego słabą stroną?
Nie wiem. Co on może mieć słabego?

 

 

Szykuje się Pan do roli dziadka?
Mściwoj wie, że czekam na jego potomka. Pierwsze dziecko miałem w wieku 23 lat, a on ma już 26. I czasem mu przypominam o tym swoim marzeniu, o tym, że chciałbym jego dziecko zobaczyć na końskim grzbiecie.

Fot. Anna Pawlak

Artykuł ukazał się w miesięczniku Świat Koni - wydanie 5/2013