Jeździectwo jako forma aktywności o szerokim spektrum skutecznie wymyka się wszelkim próbom zamknięcia w jednej definicji. Dotyczy to również jego sportowej odmiany, której ikoną są z pewnością jeździeckie dyscypliny olimpijskie, czyli skoki przez przeszkody, ujeżdżenie i WKKW. To na nich skupia się niemal cała uwaga kibiców, mediów i sponsorów. To z nimi związane są największe środki finansowe i nadzieje na spektakularny sukces w postaci medali przywiezionych przez reprezentantów Polski ze zmagań na mistrzostwach świata, Europy czy igrzyskach olimpijskich. Zapatrzeni w ten „wielki świat” nie dostrzegamy, że mamy w naszym kraju amazonkę, która może pochwalić się całym pękiem takich medali i wygranymi zawodami w dalekich i egzotycznych miejscach. Jest nią niedająca się zamknąć w jednej szufladce prostej oceny Anna Sokólska, amazonka startująca w dyscyplinie łucznictwa konnego, niosącej ze sobą powab tajemniczego orientu i romantyzm dawnej kultury polskich Kresów.
Kim jest polska wielokrotna medalistka mistrzostw świata, która zdobyła swoje trofea startując na końskim grzbiecie? Przekonajmy się w nieco dłuższej rozmowie, co kryje się za postacią schowaną za pucharami i medalami zdobytymi w Polsce oraz w dalekiej Japonii, Korei czy miejscu dźwigającym ciężar historii dawnego Imperium Perskiego – Iranie.
Aniu, skąd wzięły się w Twoim życiu konie i łuk? Co było z nich pierwsze i dlaczego? Czy kryje się za tym jakieś rodzinne uwarunkowanie lub tradycja?
AS – Konie pojawiły się w moim życiu stosunkowo późno, bo kiedy po raz pierwszy spróbowałam jazdy konnej, miałam 17 lat. By wiedzieć, czemu nie wcześniej, cofnijmy się do czasu, kiedy jako mała 8-letnia dziewczynka zaczęłam trenować judo. Choć urodziłam się w mieście, w Białymstoku, to swoje wczesne dzieciństwo spędziłam w leżącej nieopodal tego miasta wsi Borsukówka u dziadków. Do miasta wróciłam, kiedy zaczęła się szkoła, ale po wiejskiej swobodzie nie bardzo mogłam zmieścić się w ciasnych miejskich klimatach. Nadmiar kipiącej we mnie energii znajdował ujście w moich zatargach z chłopcami z podwórka, których strasznie lałam. Dlatego moja mama wymyśliła, kiedy byłam w drugiej klasie, że lepszym ujściem dla mojej energii od podwórkowych bijatyk będą zajęcia w sekcji judo Jagiellonii Białystok prowadzone pod okiem braci Kazberuków. Rodzice nie uprawiali żadnego sportu, więc nie było to kontynuowanie ich drogi czy spełnianie ich własnych ambicji sportowych. Zresztą, mama zmuszona sytuacją niebawem wyjechała do pracy do Szwecji.
A gdzie w tym wszystkim znalazły się konie?
Na konie będzie trzeba jeszcze trochę cierpliwie poczekać. Treningi judo przyniosły mi pierwszy sportowy sukces – wygranie eliminacji do mistrzostw Polski. Jednak nie wystartowałam wtedy w tych zawodach i nie pamiętam już, dlaczego. Nie miałam wtedy parcia na sport i robienie wyników. Sam trening dawał mi zadowolenie i robiłam to dla siebie. Chciałam się czegoś nauczyć. Dzięki niemu zyskałam lepszą samokontrolę, lepsze skupienie się na osiągnięciu celu oraz miałam lepszą kondycję. Po ośmiu latach postanowiłam jednak poszukać czegoś innego i zaczęłam jeździć na desce snowboardowej w Ogrodniczkach pod Białymstokiem. Po opanowaniu deski na tyle, że mogłam poruszać się na niej dosyć swobodnie, doszłam do wniosku, że jednak nie to czego szukam. Mając 17 lat postanowiłam znowu poszukać czegoś nowego, czegoś, co da mi „kopa”. I tutaj doszliśmy w końcu do koni, bo zafascynowało mnie to, że trzeba zmierzyć się z nieprzewidywalnym dużym zwierzęciem. Wydawało mi się wtedy, że jest to prawdziwe wyzwanie.
fot. Szczepan Skibicki
Przyznam, że trochę zaskakujące to dojście do koni z judo poprzez jazdę na snowboardzie. Nie umiem jakoś tego połączyć w jedną całość.
Ale ja przecież nie powiedziałam nigdzie, że będzie to jakiś wynikający z siebie ciąg przyczynowo-skutkowy. Sama nie jestem taka poukładana, żeby moje wybory były takie poukładane i przewidywalne. Chyba nie pasuję do żadnych typowych ramek, w które na ogól wkłada się ludzi. Być może konie podpowiedziała mi mama. Kiedy miałam jakieś 12 lat, kupiła mi dziecięce bryczesy i kask mówiąc, że może bym się tym zainteresowała. Ale ja, poza judo, nie bardzo miałam ochotę na nic innego i po kolei wyrastałam z przysłanych ze Szwecji bryczesów i kasków. Kiedy co roku w wakacje jeździłam do mamy do Szwecji, gdzieś te konie wokół nas się przewijały, ale nie było to nic konkretnego. W każdym razie jeszcze wtedy na konia nie wsiadłam. Być może to wszystko zdecydowało, że kiedy stwierdziłam, że snowboard nie jest dla już dla mnie dostatecznym wyzwaniem, gdzieś z zakamarków podświadomości przyszły konie? I tak jako 17-letnia dziewczyna zaczęłam zajęcia w szkółce jeździeckiej w Klubie Jeździeckim Kres w Jurowcach pod Białymstokiem. Po pierwszej jeździe zobaczyłam, że nie jest to wcale taka łatwa i prosta sprawa, jak mi się wcześniej wydawało. Zobaczyłam, że aby mówić o tym, że jeżdżę konno, muszę się mocno postarać. To było to wyzwanie, którego szukałam.
Jak mówiłam, byłam po przeprowadzce do miasta niesfornym dzieckiem i po zakończeniu nauki w gimnazjum przeżywałam okres wielkiego buntu. Miałam swój pomysł na cały otaczający mnie świat i szkoła się w nim wtedy nie mieściła. Przez dwa lata daleko mi było do szkoły i nie zawsze do niej trafiałam. Pierwszą klasę liceum musiałam przez to powtarzać dwukrotnie. Było to liceum o profilu socjalnym, z dużym naciskiem na psychologię i pracę z dziećmi trudnymi. No i wypisz wymaluj, moja cała klasa taka właśnie była. Mogę więc powiedzieć, że bunt zaprowadził mnie do koni, a dzięki koniom z niego wyrosłam i znalazłam swoją drogę. Już wyjaśniam, dlaczego. Otóż konie nauczyły mnie pokory. Im więcej zaczęłam uczęszczać na zajęcia, tym bardziej przekonywałam się do tego, że ucieczka od odpowiedzialności za własne życie i przyszłość nie jest tym, czego potrzebuję. Jedna z koleżanek ze stajni była wtedy uczennicą Technikum Hodowli Koni w Supraślu. Po 2 latach, odkąd zaczęłam jeździć na koniu, pomyślałam, że to może być pomysł na mnie i zamieniłam ciągle pierwszą klasę liceum na pierwszą klasę Technikum Hodowli Koni. Skończyłam tę szkołę bez większych problemów i pełna zapału chciałam podbijać świat startując w zwodach jeździeckich w ujeżdżeniu i skokach przez przeszkody oraz uczyć innych jazdy konnej, bo zaraz po szkole zrobiłam kurs instruktora rekreacji ruchowej ze specjalnością jazda konna.
Przepraszam, że wpadnę w słowo, ale czy nie pomyślałaś o kontynuowaniu nauki i pójściu na studia, powiedzmy, na weterynarię czy hodowlę koni?
Nie, nie miałam takich pomysłów na swoje życie. To nie na mój charakter. Do takiego scenariusza bardziej pasuje moja starsza siostra, która jest dzisiaj lekarzem okulistą. Ma dzisiaj swoją stabilizację w postaci pracy oraz męża i dzieci. Ja jestem od niej całkowicie inna. Z jednej strony – jestem raczej ekstrawertykiem, z rozpierającą mnie od zawsze energią. Z drugiej – w koniach odnalazłam jednak swój świat, w którym potrafiłam się całkowicie zanurzyć. Jazda konna była dla mnie wtedy i jest tak dalej takim odcięciem od rzeczywistości. Po skończonej szkole zaczęłam więc pracę instruktora w jednym z okolicznych ośrodków rekreacyjnych. Uczyłam innych jazdy, sama zaczęłam swoją przygodę z ujeżdżeniem. Tak minął rok i coś i kazało poszukać kolejnej zmiany. Nie chodziło o to, że miałam jakiś konflikt z właścicielem stajni czy klientami, z którymi pracowałam albo przestały mi pasować konie. Nic z tych klimatów. Po prostu poczułam, że muszę się ruszyć dalej, że zostając w miejscu przestałam się rozwijać. Zmieniłam więc stajnię na inną stajnie rekreacyjną w okolicach Białegostoku i po roku znowu mrówki zaczęły mi chodzić po plecach, znowu miałam poczucie, że się zatrzymałam, a muszę biec do przodu. Poczułam, że muszę zmienić nie tylko pracę, ale również i otoczenie. Pojechałam do Ełku do Stajni Sportowej Indeco Szarek, gdzie przez kolejny rok pracowałam jako luzak i jeździec.
fot. Anna Pawlak
Opowieść zaczyna nam się pięknie rozwijać, a ja przyznam, że trochę już nie mogę się doczekać, kiedy pojawią się w niej łuk i strzały.
A podobno to ja jestem niecierpliwa (śmiech). Dobrze, będzie już o łuku i strzałach. Michała Sanczenko i grupę łuczników konnych poznałam w ostatniej klasie Technikum Hodowli Koni. Prowadzili warsztaty szkoleniowe z łucznictwa konnego. W szkole często pomagałam w stajni poza normalnym programem. Starałam się jak najwięcej jeździć. Zostawałam w szkole również w czasie wakacji, żeby pracować w stajni i jeździć na koniach. Kiedy Michał zaproponował dyrektorowi udział uczniów w zajęciach prowadzonych warsztatów, ten polecił moją klasę, bo była ona najbardziej aktywna w stajni. To był mój pierwszy kontakt z łucznictwem konnym, z którego nie za dużo tak od razu wniknęło. Owszem, wzbudziło to moją ciekawość. Wtedy nie bardzo ogarniałam, że można jeździć na koniu bez wodzy i strzelać z łuku. Na koniec warsztatów rozegrano taki miniturniej i ja go wygrałam. Michał powiedział wtedy o mnie, że mam talent i powinnam się w to zaangażować. Ja jednak miałam swoją wizję jeździectwa i łucznictwo konne oceniałam jako fajną zabawę rekreacyjną i nic ponadto. Kontakt z Michałem i grupą pozostał, od czasu do czasu ćwiczyłam z pożyczonym od nich łukiem i strzałami, byłam zapraszana przez nich na warsztaty i zawody, ale dalej nie wiązałam z tym swojej przyszłości. Ciągle słyszałam: „Anka masz talent”, ale ja go wtedy nie widziałam, bo na zawodach miałam wynik 0. Trudno mi było pogodzić ten mój rzekomy talent z osiąganymi wtedy wynikami w strzelaniu z łuku. W międzyczasie zmieniłam jedną stajnię na drugą i potem trzecią i w chwili, kiedy mrówki na moich plecach powiedziały mi, że monotonia życia zaczyna mi doskwierać i znowu mam wrażenie, że nic nie posuwam się do przodu, posłuchałam Michała. Posłuchałam tego, co mówił o strzelaniu z łuku i jeżdżeniu po całym świecie. Choć mówiąc szczerze, nie uwierzyłam wtedy w jego słowa. Pomyślałam jednak sobie: a co tam, zaryzykuję, bo już i tak za długo tkwiłam w jednym miejscu. Jak nic z tego nie wyjdzie, to poszukam jakiejś innej pracy. Mama ciągnęła mnie do Szwecji mówiąc, że tam można lepiej zarobić. I wiem, że to jest prawda, bo jeździłam do niej niejednokrotnie w wakacje i pomagałam. Raz nawet pracowałam w takiej małej stoczni i pomagałam w remoncie drewnianych statków. To była nawet fajna praca, ale po pierwsze nie było w niej konia, a po drugie – jakoś nigdy mnie mentalność Szwedów nie przyciągała. Jestem Polką i tutaj jest moje miejsce. Po roku spędzonym w Ełku wróciłam więc do Białegostoku i zaczęłam pracę z łukiem i końmi. Żeby opłacić swoje rachunki, prowadziłam jazdy, jeździłam powierzone mi konie, zajeżdżałam młode konie i trenowałam. Trenowałam, żeby sprawdzić, jak to jest z tym moim talentem. Wiedziałam już po wcześniejszych doświadczeniach z judo, snowboardem i jazdą konną, że talent niepoparty solidną pracą tak naprawdę niewiele znaczy. Dlatego bardzo poważnie traktowałam swoje treningi z łukiem. Trenowałam codziennie bez względu na to, jak się czułam, bez względu na pogodę, na to, czy mi się chce czy nie. Wynajęliśmy hale w Supraślu, więc pogoda nie miała żadnego wpływu na możliwości pracy. Po prostu co dzień strzelałam z łuku z ziemi i na koniu, co dzień siadałam na konia, by pracować nas sobą. Rano i wieczorem po jednej godzinie strzelania z łuku z ziemi i po jednej godzinie treningu strzelania z łuku z konia na każdym koniu. Po jakimś pół roku takiej solidnej pracy zaczęłam jeździć na zawody łucznicze. Po mniej więcej roku poprawiłam swoje wyniki na tyle, że pojechałam startować poza granice Polski, na Ukrainę a potem do Turcji. To było jesienią 2013 roku. Wyjazd na Ukrainę to była moja wielka przygoda. Jechaliśmy tam z Michałem samochodem i na granicy okazało się, że mimo tego, że mieliśmy wszystkie potrzebne papiery, bo przecież mieliśmy ze sobą łuki i strzały, jest jakiś problem. Zapewniliśmy, że nie wieziemy ze sobą broni tylko sprzęt sportowy, ale nic to nie pomogło. Kazali nam zjechać na bok i przez 3 godziny dokładnie sprawdzali samochód i papiery. Widać było, że normalną drogą utkniemy w tym miejscu i nie dojedziemy na zawody. Dopiero kiedy niezawodny bakszysz wręczony pogranicznikom rozwiązał problem, mogliśmy ruszyć dalej. To było naprawdę coś strasznego. Na miejscu było już diametralnie inaczej. Bardzo mili i sympatyczni ludzie przyjęli nas bardzo serdecznie. W końcowej klasyfikacji zajęłam w tych zawodach drugie miejsce. Wygrał gospodarz, właściciel ośrodka, w którym rozgrywane były zawody. Powiedzmy, że dopisało mu w tych zawodach szczęście. Ja wygrałam konkurencję nocną i byłam trzecia w konkurencji dziennej. Kiedy w drodze powrotnej, po całonocnej jeździe po kiepskich, ukraińskich drogach i godzinnym czekaniu w kolejce na granicy, ukraińscy celnicy chcieli nas znowu zabrać na bok, wybuchła mała awanturka. Było to na tyle skuteczne, że pogranicznicy wpuścili nas do Polski. Kolejny starty były w Turcji. Jeden na Międzynarodowych Zawodach w Bidze oraz na Otwartych Mistrzostwach Europy w Usak. Ze startów w Turcji pamiętam, że ciężko było mi się było dobrze skupić. Każdy chciał sobie zrobić zdjęcie z niebieskooką blondynką w historycznym stroju. Miałam problemy ze znalezieniem i w ogóle z dotarciem do mojego konia. Był to mój pierwszy kontakt z ciekawą kulturą turecką. Na początku patrzono na mnie jak na taką dziewczynkę, co przyjechała sobie na zawody raczej towarzysko i raczej słabo strzela. Później stałam się obiektem zainteresowania nie tylko Turków, ale również innych zagranicznych zawodników. Pytania w stylu: czy mam męża lub narzeczonego to była codzienność. Wanda przed wiekami nie chciała wyjść za mąż za Niemca, a ja dałam odpór tym karesom i nie chciałam wyjść za Turka czy innego obcokrajowca. Różniło nas jednak to, że nie musiałam rzucać się do Wisły i z ekipą wróciłam do kraju (śmiech).
Kolejny wyjazd to był udział w rozgrywanych po raz 9 Mistrzostwach Świata w Korei Południowej w Sokcho, leżącym niedaleko granicy z Koreą Północną. To był mój debiut w tej imprezie i powiem, że na początku miałam trochę miękkie nogi. Już w Turcji zetknęłam się z bardzo dobrymi zawodnikami, a do Sokcho przyjechali przecież najlepsi na świecie. Wróciłam ze złotym medalem zdobytym w drużynowej klasyfikacji Masahee razem z Michałem Sanczenko i Michałem Pieskiem. Po powrocie zaangażowałam się mocniej w łucznictwo konne. Trochę wcześniej zarejestrowaliśmy z obydwoma Michałami firmę AMM Archery zajmującą się prowadzeniem szkoleń i warsztatów łuczniczych. Przynosi to całkiem wymierne efekty, bo przybywa ludzi uprawiających łucznictwo konne, co w pewnym sensie tworzy dla nas konkurencję na rynku, ale jesteśmy z tego zadowoleni. Kolejne lata przyniosły kolejne starty i kolejne sukcesy. Z Korei z X Mistrzostw Świata przywiozłam trzy medale. Ponowne złoto w rywalizacji zespołowej Masahee razem z Wojtkiem Osieckim i Michałem Sanczenko, srebro razem z Michałem Sanczenko w drużynowej konkurencji Mogu i brąz w indywidualnej konkurencji Serial Shot. W następny roku po dobrych startach znalazłam uznanie w oczach organizatorów zawodów rozgrywanych w dalekiej Japonii i jako jedyna Europejka zostałam zaproszona do udziału w International Horseback Archery Competition z okazji 400-lecia kompleksu Nikko Toshogu. Niesamowite miejsce, mocno związane z historią i kulturą Japonii. Wygrałam klasyfikację generalną tych zawodów. Ale oprócz medali wywiozłam z Japonii niesamowite wspomnienia. Japończycy chyba mnie też zapamiętali, bo w ubiegłym roku zostałam ponownie zaproszona do Japonii na zawody odbywające się w Obihiro na wyspie Hokkaido. Wygrałam na torze koreańskim i węgierskim oraz zajęłam drugie miejsce w tradycyjnej, sięgającej swoimi korzeniami XII wieku konkurencji Yabusame. Dało mi to ponownie zwycięstwo w klasyfikacji generalnej zawodów rozgrywanych w Japonii.
fot. Andrzej Wiktor
Zagraniczne wyjazdy na zwody otworzyły przed Tobą cały świat. Czy były to dla Ciebie podróże po splendor zwycięstwa czy coś więcej?
Podróże na zawody to dla mnie oprócz samych startów również doskonała okazja do poznawania innych niż polska kultur. Przed podróżą do nowego kraju staram się zdobyć jakąś podstawową wiedzę na temat zwyczajów tam panujących, tak aby na miejscu jakimś swoim zachowaniem nie wprawiać gospodarzy w zakłopotanie. Może się to z pozoru wydawać błahą sprawą, ale jeżdżąc w te wszystkie, nieraz bardzo egzotyczne miejsca, stykam się z różnymi, najczęściej bardzo starymi kulturami, które obrosły wielowiekowymi rytuałami. Głupio by chyba było, gdyby nagle jakaś niebieskooka blondynka zaczęła łamać te obyczaje. Staram się więc wiedzieć, jakie zachowania w danym miejscu są dopuszczalne, a jakie nie bardzo. Jeśli czegoś nie doczytam wcześniej, czegoś nie wiem, to po prostu pytam, czy mogę coś zrobić. W 2014 roku miałam okazję zapoznać się z malowniczą kulturą Malezji. Odwiedziłam również na zgrupowaniu RPA. W listopadzie 2017 roku wystartowałam w zawodach rozgrywanych w Sar Yazd w Iranie. Pojechałam tam nieco wcześniej, żeby pomóc ułożyć konie pod łuk. Organizator dysponował końmi arabskimi, które wcześniej ścigały się na torach. Dobrze, że od początku na pierwsze jazdy nie zabrałam łuku. Powiem tylko tyle, że było bardzo, bardzo szybko i czułam wiatr we włosach oraz pustynny piach w ustach. Wychodząc na zewnątrz musiałam mieć założony hidżab. W większości krajów muzułmańskich nie mogę na przykład wyciągnąć ręki, żeby przywitać się z moim rozmówcą. Mężczyzna nie może tam w miejscu publicznym nawet dotknąć obcej dla niego kobiety. Często też nie zwracano się w tych krajach z jakimiś pytaniami bezpośrednio do mnie, tylko pytano stojącego obok mnie mężczyzny. To dla nas jest dosyć zabawne, kiedy ktoś pyta stojącego obok mnie faceta, czy ja mam ochotę napić się kawy. Poza tym, kiedy w Iranie wręczano mi medal, wręczający go mężczyzna bardzo się starał zawiesić mi go na szyi tak by nie dotknąć mnie przy tym. Musiało to z boku wyglądać dosyć zabawnie, a ja miałam ochotę wybuchnąć śmiechem, czego oczywiście zrobić nie mogłam. Zamiast tego zaprezentowałam uśmiech anioła nr 5 i wszystko odbyło się bez problemów. Zostaliśmy też tam zaproszeni do domu przez jednego z organizatorów zawodów. Ale nawet tam, skryci przed oczyma obcych obserwatorów za murami prywatnego domu, gdzie kobiety, w tym i ja, mogły zdjąć swoje nakrycia głowy i wszyscy czuli się dosyć swobodnie, całe towarzystwo zostało podzielone. Kobiety w jednym miejscu i mężczyźni w drugim. W tym roku dostałam zaproszenie na kwietniowe zwody do Jordanii. Będę musiała się do tego wyjazdu przygotować szukając odpowiednich informacji, bo tam może też być bardzo ciekawie.
fot. Anna Pawlak
Życie kobiet w tych krajach obwarowane jest szeregiem dziwnych dla Europejczyków konwenansów. Feministki by się tam chyba nie czuły najlepiej. Aniu jesteś bardzo mocnym charakterem, mocną kobietą, która wie, co chce osiągnąć. Nie czujesz się tak trochę sztandarem czy ikoną feminizmu? Jak odnajdujesz się jako kobieta w zdominowanym chyba jednak przez mężczyzn sporcie, jakim jest łucznictwo konne?
Ja i feminizmu? Raczej nie (śmiech). Od dziecka potrafiłam sobie ułożyć relacje z chłopcami. Jak oni mieli jakieś z tym problemy, to ich lałam. To było proste. Oczywiście dzisiaj tego nie robię, ale naprawdę nie mam problemów z dogadywaniem się z przedstawicielami odmiennej płci. Co do męskiej dominacji w łucznictwie konnym to jest to fakt i trudno z nim podejmować jakąkolwiek polemikę. Jak raczej we wszystkich dyscyplinach jeździeckich. No, może poza ujeżdżeniem. Ja się tym po prostu nie przejmuję. Robię swoje najlepiej jak potrafię. Staram się swoim profesjonalnym podejściem do treningów i startów pokazać, że płeć nie ma w tym przypadku żadnego znaczenia. Liczy się pasja i zaangażowanie. Siedząc na koniu podczas zawodów skupiam się na celu, na tarczy, do której mam trafić, a nie błądzę myślami w chmurach i nie zastanawiam się, czy odpowiednio pięknie wyglądam (śmiech).
fot. Andrzej Wiktor
A czy pamiętasz swój pierwszy start w zawodach łucznictwa konnego?
Tak, pamiętam, choć powinnam to raczej zapomnieć (śmiech). To było w 2010 roku – w czasie, kiedy strzelanie z łuku na koniu traktowałam zupełnie zabawowo, jako odskocznię od mojej codzienności, czyli pracy instruktora w jednej ze stajni na Podlasiu. Szczerze mówiąc to była porażka. Na międzynarodowych zawodach w Sokółce zakończyłam swój start z wynikiem zero! Nie trafiłam do żadnej z 3 tarcz, ale przejechałam tor szybciej niż ktoś inny, kto też nie trafił. Dzięki temu byłam przedostatnia. Start ten utwierdził mnie w przekonaniu, że nie ma się co wybierać na zawody, zanim się do nich solidnie nie przygotuję.
A kiedy nabrałaś przekonania, że łucznictwo konne jest Twoją życiową pasją i to właśnie chcesz dalej robić? Co takiego dostrzegłaś w łucznictwie konnym, co spowodowało, że odpuściłaś starty w skokach i ujeżdżeniu na rzecz łuku i strzał?
Trudno mi chyba będzie znaleźć w pamięci jakąś konkretną datę, jakiś dzień, w którym doznałam olśnienia czy coś w tym stylu. Jak już powiedziałam, po zawodach w Sokółce w 2010 roku postanowiłam sobie, że kolejny raz wystartuję, jak będą za tym przemawiały jakieś racjonalne przesłanki w postaci mojego przygotowania. Co zobaczyłam w łucznictwie konnym? Chyba jakąś wartość dodana do samego jeździectwa. Kolejny element zwiększający według mnie atrakcyjność samej jazdy konnej. Trzeba do tego dostosować prędkość jazdy i znaleźć kompromis między tempem jazdy i możliwością oddania celnego strzału. Przy okazji trzeba dysponować naprawdę dobrą równowagą w siodle, żeby oddać strzały na obydwie strony; do przodu i do tyłu. Ale i to nie wszystko, bo przecież mamy w ręku, jakby nie było, broń i musimy jej używać tak, żeby nie skrzywdzić nią nikogo wokół nas ani dosiadanego konia. Przecież podczas zawodów wokół startujących jest sporo ludzi. Ludzi, którym czasem wydaje się, że są niewidoczni, kiedy schowają się na przykład za obiektywem aparatu fotograficznego czy kamery. Zawodnik musi więc mieć świadomość tego, że wypuszczona przez niego strzała, która nie trafia w tarczę, gdzieś trafić przecież musi.
Klimat zrobił nam się trochę jak z filmów grozy. Napięcie urosło i czeka nas dramatyczny finał. Zapytam więc, czy zawodnicy łucznictwa konnego robią sobie na łukach nacięcia pokazujące ilość ustrzelonych fotografów, sędziów czy osób z obsługi?
(Śmiech) Nie słyszałam o takiej praktyce. Sama nie mam nacięć i nie widziałam takich u innych. Mój kolega mógłby sobie takie nacięcie zrobić, bo jego strzała dosięgła jednego z widzów. Na szczęście nie było w tym nic zagrażającego życiu i zdrowiu widza, który po całym wydarzeniu zainteresował się łucznictwem konnym i jest dzisiaj zawodnikiem. Żartował sobie nawet, że musiał się nauczyć tego, żeby w jakiś zawodach zrewanżować się podobnym trafieniem mojego kolegi. Ale to oczywiście tylko żarty.
Co możesz powiedzieć o samym jeździectwie w uprawianej teraz przez Ciebie dyscyplinie łucznictwa konnego? Ile w tym jest samego jeździectwa?
Całkiem jest go sporo. To nie jest tak, że ktoś, kto nie ma pojęcia o jeździe konnej może odnosić w tym sukcesy. W trakcie startów trzeba wykazać się doskonałym wyczuciem równowago swojej i konia. Niestety w trakcie większości zawodów łucznictwa konnego startuje się na obcych koniach przygotowanych przez organizatora. I naprawdę nie chodzi tu o złą wolę, ale to zawsze jest swojego rodzaju loteria, na jakiego konia się trafi. Ja dużo pracuję z moją klaczą i mam ją ułożoną do zawodów łuczniczych pod siebie. Z nią też wiąże się trochę zabawna historią, bo kupiłam wtedy dwie klacze. Jedną roślejszą rasy KWPN z myślą, żeby po jej przygotowaniu sprzedam ją dalej i drugą, drobniejszą, którą zamierzałam przygotować pod łuk. Tymczasem sprzedałam tą drugą, a siwa Eldetta, bo niej mówię, została. Jeżdżę na niej nie używając klasycznych sygnałów łydkami, co pozwala mi na zachowanie dużej swobody podczas strzelania. Uczestnicząc w zawodach rozgrywanych w kraju dosiadam właśnie jej i również siwego wałacha arabskiego Czanar, którego właścicielem jest Michał Sanczenko. Na tych koniach jeżdżę też w pokazach.
fot. Anna Pawlak
Jak wygląda Twój typowy dzień, kiedy nie bierzesz udziału w zawodach lub pokazach?
Mój taki normalny dzień zaczyna się o 5 rano, kiedy wstaję. Pół godziny później jem pierwsze śniadanie złożone z płatów z jogurtem. Po śniadaniu jadę na trening. Czasem samochodem, a czasem po spacerku 2 km przez las siadam do autobusu. O godzinie 8 rano zaczynam godzinnym treningiem obwodowym, czyli zajęcia na siłowni, gdzie pracuję głównie nad wzmocnieniem mięśni pleców i obręczy barkowej. Po skończonym treningu jem drugie śniadanie, czyli ze 4 parówki na zimno. Potem fizjoterapeuta lub w zależności od dnia szlifuję swój język angielski. Koło godziny 11 jadę do stajni i pracuję z końmi. W okresie letnim są to również treningi z łukiem, zimą raczej skupiam się na pracy tylko z końmi. W stajni pracuję do godziny 19 czasem do 20. Koło południa jem pierwszy obiad. Najczęściej jadę niedaleko po pierogi. Zjadam 6 pierogów z mięsem. Wracam do pracy z końmi, po jakiś 3 godzinach jem drugi obiad. Jak uda mi się wcześniej przygotować, to jest to na przykład makaron z warzywami i tuńczykiem. Jak nie, to kupuje coś wcześniej w sklepie. Po posiłku wracam do pracy z końmi i po jej zakończeniu jadę do domu. Jestem w nim koło godziny 19:30-20:00, gdzie jem kolację, jakieś ugotowane warzywa lub owoce. Nie jem pieczywa i unikam słodyczy, bo po słodkościach nosi mnie za mocno. Do posiłków pije herbatę lub wodę gazowaną. Herbaty nie słodzę, no chyba że czasem dodam do niej miodu. W wolne weekendy, których za wiele nie miewam, pozwalam sobie czasem na odrobinę lenistwa i śpię do 6. Na śniadanie wtedy robię sobie jajecznicę z 3 jajek na maśle z dodatkiem szynki, cebuli i pieczarek. Dwa razy w tygodniu wynajmujemy zimą na godzinę halę na stadionie miejskim w Białymstoku i wtedy doskonalę swoją technikę i strzelam z łuku. Żeby obniżyć koszty rozliczamy to w barrelu i najpierw prowadzę tam zajęcia ze strzelania z łuku, a potem pracuję sama. Dochodzą do tego również zajęcia z fizjoterapeutą, które pozwalają mi niwelować skutki kontuzji odniesionej w 2016 roku, kiedy moje wyniki mocno poleciały w dół.
A co powiesz nam o niezbędnym rekwizycie twojej dyscypliny, czyli o samym łuku?
Łuki, jakich używamy w łucznictwie konnym, są to łuki refleksyjne typu wschodniego. Są znacznie krótsze od europejskich łuków prostych, co ułatwia ich stosowanie w czasie jazdy konnej. Są też od nich zdecydowanie szybsze. Przywędrowały do nas wraz z azjatyckimi najeźdźcami, którzy zapuszczali się do Europy. Mój łuk wykonany jest na moje zamówienie przez światowy autorytet w tej dziedzinie – Lukasa Novotnego z USA. Jego siła naciągu to 42 funty. Czekam w tej chwili na nowy łuk o 5 funtów słabszy, który wykonuje dla mnie Polak, Łukasz Nawalny. Posługuje się karbonowymi strzałami, jakie stosuje się na większości zawodów. Jeśli się nie mylę, to tylko w Turcji używa się tradycyjnych drewnianych strzał, które są bardziej podatne na uszkodzenia czy odkształcenia.
Jak byś miała sama się ocenić, czy jesteś optymistą, realistką czy może pesymistką?
Jak już mówiłam – nie da się mnie wrzucić do jakieś konkretnej szufladki. Nie pasuję do żadnego z typowych szablonów. W życiu codziennym jestem zdecydowanym optymistą. Zawsze szukam dobrych stron mojej codzienności. Jednak na zawodach jestem chyba pesymistą. Na bardzo ważnych zawodach mam spory stres związany z presją dobrego wyniku. I nie chodzi tu o jakiś brak pokory z mojej strony, bo jak już mówiłam – konie mnie tej pokory nauczyły. Zdaję sobie sprawę, że mnie to zżera i staram się z tym walczyć. Ale łatwo nie jest. Łatwiej mi się startuje, kiedy wynik nie jest priorytetem. Powinnam zacząć pracować nad tym problemem z psychologiem. Oczywiście zdarzają się zawody na których coś pójdzie nie tak. Nie zawsze przecież wszystko można wygrywać. Ale jestem takim typem człowieka, że porażki mnie nie załamują. Analizuję powody, dlaczego tak się stało i wyciągam wnioski, tak żeby sytuacje takie się nie powtórzyły.
fot. Anna Pawlak
A jak spędzasz swój czas wolny? Chodzisz do kina? Czytasz książki?
Wolny czas? A co to jest? (śmiech) Żartowałam. Mimo tego, jak już wcześniej powiedziałam, że mam bardzo ciasny program zajęć w ciągu dnia, zdarzają się luźniejsze dni czy chwile. Chętnie wtedy pójdę z jakimś towarzystwem do kina na niezbyt skomplikowany film. Generalnie jednak nie mam za często dylematów, co zrobić z czasem wolnym. Jestem szczęśliwa, kiedy mogę na parę dni wyrwać się z siostrą w góry i poszaleć na stoku.
Jak widzisz swoją przyszłość? Nie mam na myśli Twojego kalendarza startów na ten rok.
Myślę, że po okresie poszukiwań znalazłam już swoją życiową drogę. Jak już mówiłam, konie i łucznictwo konne pochłonęły mnie całkowicie i stały się nie tylko pasją, ale i również zawodem. Rozwijam ośrodek łucznictwa konnego w gospodarstwie rodzinnym mojej mamy w Borsukówce. Co prawda, nie ma tam jeszcze stajni dla koni, ale są już miejsca noclegowe dla kursantów. Powoli ten projekt będę rozwijała. Chyba zaczynam się starzeć, bo w sumie już 5 lat nic nie zmieniłam i robię to, co robię. A może bardziej jednak dorastam? Choć starty w zawodach i udział w warsztatach powodują, że prowadzę bardzo czynny tryb życia. Ale gdzieś z tyłu głowy czuję już także chęć większej stabilizacji mojego życia. To chyba jednak oznaka dorastania. Mam już taką kotwicę życiową w postaci miejsca, gdzie chcę wracać i wracam. Jest nim Borsukówka. Nie ma, co prawda, jeszcze kolejnej kotwicy w postaci osoby, do której będę wracać. Ale może niebawem się to zmieni. Nie powiem jednak nic więcej w tym temacie, bo nie jest on człowiekiem ze środowiska związanego z końmi czy łucznictwem konnym.
Życząc spełnienia we wszystkich zamierzeniach dziękuję bardzo za rozmowę
Również dziękuję za spotkanie.
Artykuł ukazał się w miesięczniku "Świat Koni" - wydanie 2/2018