Paulina Koza. Do niedawna jej koniem numer jeden była klacz Chelsea Blue. To z nią zaczęła startować w konkursach Grand Pirx. Banjo Boy, silny i zrównoważony ogier towarzyszył Paulinie na parkurach w minionym roku, podczas konkursów w kategorii Młodych Koni. W rodzinnej stajni czekają na nią jeszcze inne młode konie, Golden Pleasure i ulubieniec, ogier Cocorrado, z którym planuje zdobywać w przyszłości wszystkie Rolexy. W ¾ jest właścicielką Chilando-Blue, na którego w stajni KJ Trachy Gliwice mówi się Poranek… Paulina strzeże pilnie tajemnicy dotyczącej piosenki Enrique Iglesiasa, „I can feel your heartbeat”. Poddana torturom nie wyjaśniła, dlaczego jest dla niej tak ważna.

Łukasz Koza. Już jako 13-latek wiedział, co to znaczy trzymać w rękach medal za Mistrzostwo Polski Juniorów w skokach przez przeszkody. W ubiegłym roku debiutował w Pucharze Narodów w Linzu. Dziś jest 6. w rankingu Polskiego Związku Jeździeckiego. Jego podstawowym koniem jest doświadczony El Camp, z którym świetnie czuje się w trudnych szeregach. Tuż za nim jest młodszy koń, Chito Blue, który nie boi się parkuru, ale za to jeźdźca, który na nim chce zdjąć lub założyć kurtkę. Teraz będzie dosiadał również Chelsea-Blue. W ¼ jest właścicielem Chilando-Blue, na którego w stajni KJ Trachy Gliwice mówi się Poranek… Łukasz miał kiedyś królika. Nazwał go Szynka.


Opowieść o rodzinie jest głównym wątkiem „Ojca chrzestnego” Mario Puzo. W wiosennym Dużym Wywiadzie jest podobnie. Jego bohaterami jest rodzeństwo zawodników Klubu Jeździeckiego Trachy Gliwice, Łukasz i Paulina Koza. Pracują razem, razem dzielą się trudnymi momentami w życiu i cieszą się z tych dobrych. Razem też przeżywają swoją kolorową młodość. Jeździectwo jest ich wspólną sprawą, ich cosa nostrą. W grupie siła, można powiedzieć, ale w tym przypadku to naturalna bliskość, zaufanie i wiedza o sobie buduje coraz mocniejszą pozycję Kozów. Ale skąd to nawiązanie do sycylijskiej mafii? Nie chodzi tu o działalność przestępczą, ale o rodzinę właśnie, o ideę. Mafia to stan ducha, filozofia życia, pewien kodeks moralny, który spaja rodzinne relacje. Tak przynajmniej opisuje się z kulturoznawczego punktu widzenia mafijne powiązania. Obserwując swoich rozmówców, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ich więź uzupełnia, choćby w niedużym stopniu, ich sukcesy na polskich i zagranicznych parkurach. Podczas wywiadu Paulina i Łukasz porozumiewawczo zerkali na siebie. Usiedli tak, by móc to robić bez skrępowania. Lubią mieć się na oku. Jedno podgląda drugie, ale nie ma w tym nachalności. Na kolanach Łukasza zwinął się w kłębek pies rasy jack russel, który czasem na mnie podnosił badawczo wzrok. Czy zawodnicy słowami rzeczywiście oddali treść swoich spojrzeń? Czy ich także obowiązuje sycylijskie prawo milczenia, czyli „Omerta”? Pewnie tak, jeśli są równie mocni, jak ród Corleone.

 

 

Łukasz, skąd wzięło się imię twojego psa, czyli Mufa?

Łukasz Koza: To moje przezwisko z czasów, kiedy byłem jeźdźcem w kategorii juniorów. Znajomi wołali na mnie muflon. Kolega z zawodów wymyślił, że będzie mówił o mnie gazelka, że niby od mojego nazwiska, dla kontrastu. To mi się nie podobało, więc zaraz powiedział, że jak nie gazelka, to muflon i  się przyjęło. Kiedy szukałem imienia dla psa, wiedziałem, że to musi być coś znaczącego, mojego. A Mufę mam od Ewy Mazurowskiej, sprzedała mi ją za symboliczną złotówkę, kiedy pracowałem w KJ Vertus w Łodzi.

 

 

Mówi się, że pies upodabnia się do właściciela i na odwrót.

Ł.K: Ona jest, choć moja, bardziej przywiązana do ojca, spędza z nim w stajni dużo czasu. Dopiero wieczorem idzie ze mną spać.

Paulina Koza: Oczywiście, że jest podobieństwo między wami. Mufa lubi wszystkich, tak jak Łukasz. Mój brat jest bardzo towarzyski i koleżeński.

 

 

No i się zarumienił teraz. A ty, Paulino, lubisz wszystkich?

P.K: Staram się. Nie da się chyba wszystkich lubić, każdy jest inny. Cieszę się, że mam kilku przyjaciół wśród zawodników, na których mogę liczyć. Gdy mam jakiś problem z koniem, wiem że mi pomogą lub po prostu pocieszą. Mimo, że w trakcie zawodów rywalizujemy ze sobą, to zawsze trzymam za nich kciuki i życzę im jak najlepiej - wiem ze z ich strony jest tak samo.

 

 

Jaka jest różnica wieku między wami?

Ł.K.: Dwa lata, siostra jest starsza.

 

 

Czujesz się jej młodszym braciszkiem?

Ł.K.: Nie, choć Paulina dba o mnie, troszczy się. Całe dzieciństwo wychowywaliśmy się razem, ale teraz nie czuję, że siostra jest tą starszą, tą która prowadzi mnie za rękę. Jesteśmy bardzo ze sobą zżyci. Mamy tę samą pasję, dzień w dzień jesteśmy razem w stajni, musimy się dogadywać, czasami sprzeczki są, ale to jest nieuniknione jak jest się z kimś blisko związanym.

P.K: Czasami w tych kłótniach padną ostrzejsze słowa, ale za pięć minut jedno pyta drugiego - to co chcesz na obiad? I już jest dobrze.

 

 

 

Gotujecie razem?

P.K: Łukasz nie gotuje, ja to dla nas robię.

Ł.K: No, właśnie, dba o mnie, śniadanie, obiad i kolacja - to jej zawdzięczam, u mnie lodówka jest zazwyczaj pusta. Mieszkam sam od ponad dwóch lat, na terenie naszego ośrodka jeździeckiego. Zdecydowałem się na to po maturze, bo cenię sobie spokój i samodzielność. Zresztą w mieście trudno byłoby mi zasnąć. A wracając do zdolności kulinarnych, rano potrafię zrobić sobie tylko kawę, a Paula przywozi mi dobre rzeczy. Robi pyszne makarony ze szpinakiem i łososiem.

P.K: Ale na pewno mu nie matkuję!

 

 

Jakie jest pierwsze skojarzenie na hasło: dzieciństwo?

P.K: Od zawsze to były konie, kucyki, pierwsze zawody, emocje.

 

 

Ale kiedy to było? Zaczęłaś startować w wieku 13 lat, a ja pytam o jeszcze wcześniejsze wspomnienia.

Ł.K: To ja pomogę. Dzieciństwo to wyjazdy na wieś Rudniki, za Częstochową, do rodziców ojca. Tam spędzało się całe wakacje. Dziadek miał również konie, więc i tam jeździliśmy. To była prawdziwa beztroska, a dziś mam wrażenie że nie ma już takich możliwości, że dzieci inaczej spędzają ten czas - albo przed komputerem, albo telewizorem. My całymi dniami bawiliśmy się na dworze, biegaliśmy po polach, na bosaka, kąpaliśmy się w rzece i ciągle się śmialiśmy.

P.K: Mamy ogromną rodzinę, wielu kuzynów i wszyscy do tych Rudników się zjeżdżali. Dużo się działo, mieliśmy swoje bazy, grupy, wszędzie było nas pełno i w lesie i na strychu, i w schowkach, skrytkach. Wysypywaliśmy się ze wszystkich zakamarków. Jak myślę o dziadku, to zaraz widzę obok mojego ojca, obok nich Łukasza - trzej mężczyźni tak bardzo do siebie podobni.

Ł.K: Dziadkowie mają piękne gospodarstwo. Niestety już minęły czasy, kiedy wakacje tam spędzamy, wiadomo, dorośliśmy, teraz właściwie odwiedzamy to miejsce i rodzinę tylko na święta…

P.K: …i wstyd się przyznać, kiedy byliśmy tam ostatnio. Chyba pięć lat temu. Jednak praca zawodowego jeźdźca zmienia kompletnie życie. Wielkanoc w tym roku spędzimy na zawodach.

Ł.K: Jak się jest dzieckiem, to ma się czas na wszystko. Teraz jesteśmy już piąty tydzień na zawodach. Zaczęliśmy maraton w styczniu, od Austrii.

 

 

I jak wam się żyje z takim kalendarzem?

Ł.K: jeździ się po to, żeby startować, więc to już dla nas naturalna kolej rzeczy, nie zastanawiamy się nad upływem czasu.

P.K: Czas czujemy, kiedy poświęcamy go młodym koniom, których trochę mamy pod opieką. Młode konie to przyszłość. Chodzi o to, żeby stworzyć im jak najlepsze warunki. Lubię z nimi pracować, przyglądać się temu, jak się rozwijają, zmieniają. Przyzwyczajam je do pracy na lonży, pod siodłem. W jeździectwie naprawdę nie ma drogi na skróty.

Ł.K: Przydałby się jednak jakiś odpoczynek. Chciałbym wyjechać na tydzień do Egiptu.

P.K: Łukasz jest konioholikiem. Przez całe życie nie znalazł czasu, żeby wyjechać na wakacje. Ostatnio był na wyjeździe, kiedy był juniorem, a teraz, kiedy jeździectwo jest pracą, zawodem, to nie ma mowy o podróżowaniu dla siebie. Jednak mnie do tej pory udawało się znaleźć czas dla siebie i ruszyć gdzieś w świat. Ciągnie mnie do takich miejsc jak Ibiza czy Majorka, gdzie można się wytańczyć, wyszaleć, w końcu taka jest młodość. Była! Trzeci raz już bym nie pojechała na Ibizę.

 

 

 

Wróćmy jeszcze na chwilę na wieś. Jaki jest dziadek w waszych wspomnieniach?

Ł.K: Osobą skrytą, zresztą jak nasz tata.

P.K: Dziadek lubił czytać nam bajki.

Ł.K: Tak, dobrze to pamiętam. Mocny charakter. Trochę baliśmy się jego reakcji, kiedy wiedzieliśmy, że coś przeskrobaliśmy. Lubiłem mu dokuczać, np. kiedyś pozamieniałem krowy w oborze, każda stała w innym miejscu, wsiadałem na nie, raz dziadek widząc mnie na krowie, pognał ją tak, że popędziliśmy w stronę obornika i oczywiście tam mnie, do gnoju, zrzuciła.

 

 

Paulino, a ty też na krowach jeździłaś?

P.K: Nie, byłam tą grzeczniejszą wnuczką. Babcia miała sklep na parterze domu i uwielbiałam tam z nią sprzedawać. Byłam szczęśliwa, kiedy mogłam klientom podać świeży chleb. To był jedyny sklep na wsi, kiedy była dostawa to kolejka nie miała końca, więc i moja radość taka była, bo tych bochenków wiele podałam. Razem z kuzynką bawiłyśmy się w sprzedawczynie, kiedy były godziny, kiedy właściwie nie było ruchu, dostawałyśmy klucz do sklepu i podjadałyśmy cukierki. A teraz już tego sklepu nie ma.

Ł.K: Pamiętam, że wieczorami zakradaliśmy się po cichu do sklepu po słodycze, a dorośli pewnie i tak słyszeli jak w nocy skrzypiała podłoga.

P.K: Tak, do czego wtedy dochodziło! W ciągu dnia na słodycze musieliśmy sobie zapracować, np. musieliśmy wyzbierać stonkę z pola z ziemniakami. Byłam jedynym dzieckiem, które nie wchodziło z resztą dzieci w to pole. Panicznie boję się robaków. Stałam na brzegu pola i płakałam, bo bardzo chciałam dostać loda na patyku. Babcia jednak była kochana i zawsze mnie rozumiała.

 

 

Czy mieliście jakichś idoli w dzieciństwie?

Ł.K: Nie mogę sobie żadnych przypomnieć. Właściwie na wszystkich plakatach na ścianie miałem wizerunki zwierząt. Od zawsze zwierzęta były dla mnie wyjątkowe.

P.K: Łuki chorował kiedyś na królika…

Ł.K: Tak, na rybki i na chomika też, ale z królikiem było nietypowo. Rodzice wysłali mnie do marketu po szynkę, w pasażu handlowym był sklep zoologiczny. Zobaczyłem ślicznego królika i kupiłem go bez namysłu. Nazwałem go Szynka. Gryzł mnie i biegał wolno po całej mojej sypialni. To był jeden z idoli!

P.K: Ja za to uwielbiałam Spice Girls. Zbierałam książki o nich. Miałam trzy koleżanki i razem udawałyśmy, ze jesteśmy spicetkami, każda miała swoją rolę, występowałyśmy w szkole, a ja byłam tą rudą, Geri.

 

 

Sex bombą.

P.K: Chyba ze względu na przebojowy charakter nią zostałam. Zawsze też marzyło mi się, że zostanę aktorką. W szkolnych przedstawieniach musiałam mieć główną rolę i w jakiś sposób to marzenie mi się spełniło.

 

 

Nawiązujesz teraz do wystąpień w telewizyjnych programach paradokumentalnych, z których wywodzą się takie przeboje, jak „Mięsny jeż”?

P.K: Tak, dokładnie. To była spontaniczna decyzja, poszliśmy na casting…

Ł.K: …i mnie nie wybrali.

P.K: Casting był zabawny, trzeba było zaimprowizować scenę pełną emocji, scenę kłótni, a partnerowała nam profesjonalna aktorka. Kiedy zaczęła na mnie krzyczeć, zdenerwowałam się, a w takich sytuacjach zwykle płaczę i tu było tak samo. Zrobiłam tym wrażenie na ekipie telewizyjnej. A Łuki, jako że jest stanowczym mężczyzną, zaczął tej aktorce odpowiadać, stawiać się, nawet pojawiły się przekleństwa.

Ł.K: …i nie zadzwonili do mnie!

P.K: Po dwóch rolach, właściwie epizodach, powiedziałam im, że teraz jestem zainteresowana tylko główną rolą.

 

 

 

Opowiedz o tych epizodach.

P.K: Pierwszy był w szlafroku i mówiłam pijanemu koledze swojego partnera, że „Marka nie ma”. Drugi zagrałam w męskiej koszuli. Doradzałam zdradzanej żonie. Mówiłam, że powinna przeszukać rzeczy męża i że kobiety powinny trzymać się razem.

 

 

Chyba lubisz grać pierwsze skrzypce.

P.K: Lubię. Zawsze byłam jednak postrzegana jako ta starsza siostra. Pamiętam taki obrazek, a propos dzieciństwa. Łuki miał 3 lata, ja 5. Mama zapytała go rano czy nie chciałby pojechać do babci, a on odpowiedział, że jak Paulina wstanie, to jej powie. Przybiegł do mnie i zapytał czy jedziemy. I oczywiście mówiłam, że tak.

Ł.K: To prawda, byłem cieniem Pauli.

P.K: Później, kiedy dorośliśmy, Łuki zaczął mi się stawiać, przeszliśmy okres niezłych burz i kłótni.

Ł.K: Był faktycznie taki czas, kiedy się nie mogliśmy porozumieć. Kiedy po maturze wyjechałem za granicę, żeby pracować w różnych stajniach, to miałem czas na zebranie różnych doświadczeń. Po powrocie, zaczęło nam się znowu układać.

 

 

Stęskniłaś się za bratem i pomogło.

P.K: Tak. Teraz myślę, że dobrze nam zrobił ten oddech od siebie. Kiedy Łukasza nie było w Polsce, ja wyprowadziłam się na studia do Wrocławia, na kierunek związany z analizą rynku finansowego i zarządzania ryzykiem. Studia właściwie mi przeleciały, nie zaangażowałam się w studenckie życie. Pracowałam wtedy jako kelnerka w pizzerii i nie jeździłam dwa lata. Bardzo mi tego brakowało. I całe szczęście zadzwonił telefon, nieznany numer. To był Olek Wechta i zapytał czy nie szukam pracy jako jeździec. Wtedy zrozumiałam, że bez koni nie jestem szczęśliwa.

 

 

Zdarzyło ci się w pizzerii upuścić tacę, wylać na klienta zupę?

P.K: Nie. Byłam idealną kelnerką. Wygrywałam konkursy w zespole pracowników, np. na największą sprzedaż danego produktu. Chyba jestem perfekcjonistką. Lubiłam mieć jak najwięcej stolików do obsłużenia. Kiedy zaczęłam pracę u Wechty, miałam indywidualny tok nauczania na studiach. Zawsze przyznawano mi stypendium. Właściwie konie mobilizowały mnie do tego, żeby żyć na wysokich obrotach, żeby mieć poukładane w życiu.

Ł.K: Ona zawsze miała w szkole piątki i szóstki.

P.K: Nie wiem po co kończyłam te studia, skoro dziś zajmuję się profesjonalnie jeździectwem. Moja mama nie może tego przeżyć. Twierdzi, że się marnuję, że powinnam jakiś biznes prowadzić, a ja nie wyobrażam sobie życia za biurkiem, dzień w dzień po osiem godzin. Nie da się wydrzeć koni z serca, zamienić ich na cokolwiek innego.

Ł.K: Ale dzięki studiom, dobrze ci idzie gra na giełdzie.

P.K: Zawsze jestem na plusie. To są małe kwoty, oczywiście, ale sprawia mi to przyjemność, kiedy obstawiam, obserwuję akcje różnych spółek. Zwykle stawiam na KGHM, z sentymentu do Wrocławia.

 

 

Łukaszu, a ciebie gdzie nosiło po maturze?

Ł.K: Najpierw pracowałem w Żywcu jako zawodnik. Pojechałem tam dwa razy Mistrzostwa Europy i dobrze wspominam ten czas. Później pracowałem w Niemczech u Jorne Sprehe, w Holandii u Roelfa Brilla, podglądałem światowe jeździectwo. W kontakcie z nimi pomógł mi trener Rudolf Mrugała i Bartek Goszczyński.

P.K: Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej i we własnej stajni.

Ł.K: Dokładnie. Kiedy można pracować na swoich koniach, jest zupełnie inny komfort jazdy, mimo że mamy mnóstwo obowiązków, prowadzimy treningi, jazdy rekreacyjne, przygotowujemy koniowozy do drogi, konie do zawodów... Dopiero od niedawna pracuje z nimi na zawodach luzaczka.

 

 

Zdarzyło ci się kiedyś stanąć w obronie siostry?

P.K: Co zawody broni mnie przed tatą, który nas trenuje, który krzyczy, kiedy źle mi pójdzie na parkurze.

Ł.K: Tak, rzeczywiście, mówię tacie, że Paulina dopiero zaczyna jeździć poważne konkursy i ma prawo do błędu. Wiadomo, że to nie jest proste, nie wystarczy dobrze jeździć, liczy się doświadczenie i ilość przebytych parkurów. Tata czasami jednak nas porównuje, działa być może zbyt impulsywnie, ale to dlatego, że mu zależy, a Paulina bardzo to przeżywa.

 

 

Boli cię to, że ojciec porównuje cię z bratem pod względem umiejętności jeździeckich?

P.K: Nie jest to łatwe. Łuki jest lepszym jeźdźcem, jednak wiem ile pracy wkładam w codzienną pracę i jestem w tym sumienna. Chciałabym, żeby to było docenione. Zajmuję się przygotowaniem młodych koni, wprowadzam je w starty, a Łuki później je ode mnie przejmuje. Rozstania z tymi końmi są potwornie trudne, ale tak po prostu jest.

Ł.K: Tata przede wszystkim zna się na tym, co robi, jest fajnym człowiekiem, ma niesamowite oko do koni. To on sprowadził do Polski Balouzino, Crazy Quick, Quinterę, Santiago, Piquatorze. Mamy rodzinną stajnię, ale mimo wszystko to jest biznes.

P.K: Którym tata świetnie zarządza.

 

 

 

Ale krzyczy.

Ł.K: Rzadko, ale na mnie też.

 

 

A ciebie to motywuje?

P.K: Nie, ale Łukasza tak. Ja potrzebuję spokojniejszego podejścia. Nasi rodzice są pod tym względem uzupełnieniem dla nas, dla siebie. Mama ma łagodniejszy temperament. Kiedyś też startowała, poznała tatę przez Akademicki Klub Jeździecki Politechniki Śląskiej, który później zaczęli razem prowadzić, najpierw go wydzierżawili, potem kupili. Urodził się nasz brat, jej pierwszy syn, zaczęła pracę w urzędzie miasta, jest bardzo aktywną osobą i też ma swoją pasję, lubi wspinaczkę wysokogórską. Tydzień wchodziła na Kilimandżaro, a teraz planuje kolejną taką wyprawę.

 

 

Puścicie ją?

P.K: Zawsze jej mówię, że jej nie puścimy, bo mamy ją tylko jedną, ale ona tak kocha góry. Mama przytula, a tata nas prowadzi.

Ł.K: Ma dużo stresów związanych z prowadzeniem stajni, prowadzi wiele treningów, wszystko kręci się wokół stajni.

P.K: Z tatą dużo rozmawiamy na jeździeckie tematy, jest dla nas autorytetem, analizujemy wszystkie skoki, lubię z nim pracować, tylko czasami właśnie są słabsze chwile.

 

 

Czujesz się gorsza od brata?

P.K: Jako jeździec, tak, jako człowiek, nie mam takich kompleksów, jesteśmy inni, ale równi. Łukasz jest dla mnie wzorem, jeśli chodzi o jeździectwo.

Ł.K: Staram się jak tylko mogę pomagać Pauli, bo zależy mi na niej. Siostra była nieraz ode mnie lepsza i ma superrękę do młodych koni.

 

 

Wiesz po czym, Paulino, poznaję cię na parkurze?

P.K: Po strzemionach.

 

 

Oczywiście, złote strzemię, jedzie Koza.

P.K: Wygrałam je dwa lata temu na zawodach na Węgrzech. Byłam chyba jedną z pierwszych zawodniczek w Polsce z takimi strzemionami. Lubię czuć się oryginalna, teraz to już zrobiła się u nas z tego moda.

 

 

Co uważasz za swój największy jeździecki sukces?

P.K: Na pewno mam go przed sobą, ale jak do tej pory dobrze wspominam Mistrzostwa Polski Młodych Koni sprzed dwóch lat, które w kategorii pięciolatków wygrałam na dwóch koniach (pierwsze i drugie miejsce), a i w sześciolatkach zajęłam pierwsze miejsce. W ostatnim roku to czwarte miejsce w konkursie Speed& Music w Poznaniu na Cavaliadzie dodało mi skrzydeł. Odezwało się do mnie tyle osób, dostałam tyle gratulacji, że poczułam się wyjątkowo. Nawet pani w sklepie spożywczym u nas na wsi wiedziała, że ja to ja! Jechałam wtedy do piosenki „Seksualna niebezpieczna” i dobrze była dobrana do mojego temperamentu.

 

 

Łukasz, a co jest według ciebie twoim największym sukcesem jeździeckim?

Ł.K: Najbardziej podoba mi się tak, jak jest teraz. Ten moment w życiu, gdzie jestem obecnie. Mam taką stawkę koni, na którą czekałem i mam kolejne młode konie w zanadrzu. To jest dla mnie sukces, że mogę startować na różnych koniach, rozwijać się. Naprawdę to jest bardzo długa droga, żeby doprowadzić konie do poziomu dużych konkursów. A my mamy ich kilka. Towarzyszy więc nam pewien spokój, a to jest jak sukces właściwie.

 

 

Ile o sobie wiecie?

Ł.K: Chyba wszystko!

 

 

Sprawdźmy. Czego Paulina nigdy by nie zjadła?

Ł.K: Sushi, bo ostatnio się tym zatruła.

 

 

 

Paulina, czy Łukasz chrapie?

P.K: I to jak! Jak śpimy w koniowozie razem, to jest nasz główny problem. Ostatnio go nagrałam, żeby mu udowodnić, że to chrapanie niedźwiedzia.

 

 

Ulubiona zabawka Pauliny?

Ł.K: Kapsle! Zbieraliśmy je na wsi. Wygrzebywaliśmy z ziemi te po Fancie, Coca Coli.

P.K: Nie tam kapsle… Za to ulubiona zabawka Łukiego to szklane buteleczki.

Ł.K: Mamy kilka nagrań wideo z dzieciństwa, jak się bawimy. Na każdym miałem dwie butelki, ale w ogóle nie pamiętam po co, dlaczego.

 

 

Kiedy Paulinie ostatnio było źle?

Ł.K: Wczoraj, bo w konkursie na Torwarze miała dwie zrzutki.

 

 

Kupiłeś jej czekoladę?

Ł.K: Nie, teraz nie je słodyczy.

P.K: Łukasz bardzo mnie wspiera, po prostu tłumaczy mi, jak facet, logicznie, co było ok. w przejeździe, co nie. Czekolada tu niewiele by zmieniła.

 

 

 

Co przed wjazdem na parkur najbardziej cię stresuje?

P.K: Nie wiem, chyba nic…

Ł.K: No jak to? Jeśli Paula zobaczy przed swoim startem jazdę innych zawodników i jest na parkurze alternatywa, że można zrobić albo sześć albo siedem foule przed przeszkodą, to zaczyna się zastanawiać i jeszcze tego nie czuje.

P.K: A z drugiej strony lubię oglądać te przejazdy przed swoim, lubię mieć czas na ułożenie planu w głowie, lubię wizualizować sobie przejazd. Łukasz za to chyba nie wie co to jest stres. On ma nerwy ze stali, nigdy nie widać po nim napięcia. Od zawsze tak było. Tego mu zazdroszczę.

Ł.K: Parkur to moje miejsce. Trudne zadania to jest to, co lubię, co mnie kręci. Pamiętam finał w Mistrzostwach Europy Młodych Jeźdźców i CSIO w Linzu. To były konkretne parkury. Alternatywne odległości w liniach, ciasne szeregi, szerokie oksery, ciasna norma czasu.

 

 

Jak spędzacie czas razem poza stajnią?

P.K: Dawno w kinie nie byliśmy.

Ł.K: Przecież byliśmy na polskim filmie i nam się nie podobało.

P.K: Rzeczywiście. A wracając do dzieciństwa, ulubionym filmem było „My Little pony”.

 

 

Dlaczego mnie to nie dziwi?

P.K: Pamiętasz te figurki i lalki kucyków?

Ł.K: Ile tego było! Ale nie pamiętam pierwszego upadku z konia.

P.K: Ani pierwszej jazdy nie pamiętam.

Ł.K: W końcu zacząłem jeździć, kiedy jeszcze mnie na świecie nie było, kiedy mama była ze mną w ciąży.

P.K: No bo tak u nas było, że konie są od początku i nikt już nie pamięta jak to się zaczęło.

 

Zatem życzę wam oby konie trwały w waszym życiu.

Artykuł ukazał się w magazynie Świat Koni - wydanie 4/2013

Fot. Anna Pawlak