Kiedyś zrzeszały amatorów sportowej rywalizacji w konkretnej dyscyplinie sportowej. Z biegiem lat kluby sportowe na świecie zaczęły przekształcać się w prawdziwe molochy finansowe, zatrudniając zawodowych sportowców i  trenerów, dysponując nierzadko funduszem, o jakim może pomarzyć niejedno państwo. Szczególnie spektakularne przykłady znajdziemy w piłce nożnej.
Jak na tym tle wypadają kluby, w których uprawiana jest niełatwa sztuka ekwitacji? Choć dzisiaj światową czołówkę jeźdźców w każdej z konkurencji stanowią profesjonaliści, dla których jazda konna jest jedynym źródłem utrzymania, a rolę klubów sportowych pełnią profesjonalne stajnie, to z pewnością nie obracają one jeszcze takim kapitałem, jak ma to miejsce w przypadku klubów piłkarskich. Na naszym, polskim podwórku sprawa wygląda jeszcze inaczej. Według danych GUS w Polsce działa około 7 tysięcy klubów sportowych (nie wliczając w to klubów uczniowskich i wyznaniowych), w których sport uprawia około pół miliona ludzi.
W kolejnym spotkaniu ze Stanisławem Marchwickim – człowiekiem, który w polskim jeździectwie przeszedł długą drogę od juniora do trenera, który w nie wrósł, rozmawiał będę o roli i funkcji klubów jeździeckich wczoraj i dzisiaj.

Czy Twoim zdaniem rola i funkcja klubów jeździeckich zmieniła się od czasów, kiedy zaczynałeś swoją jeździecką przygodę w szkółce jeździeckiej w Łódzkim Klubie Jeździeckim?

Kiedy zadzwoniłeś do mnie podając temat naszego kolejnego spotkania, w pierwszej chwili pomyślałem sobie, że będzie to bardzo krótka rozmowa. Jednak kiedy zacząłem o tym temacie myśleć, to jestem pewien, że nie będzie to takie proste.

Dlaczego? Co jest skomplikowanego w tym temacie? Czy rola i funkcje klubów jeździeckich aż tak bardzo się zmieniły?

Nie chodzi mi o skomplikowanie tematu ani też o jakieś rewolucje w samych klubach jeździeckich. Choć pewnie na przestrzeni ostatnich 20 lat w wielu klubach do takich doszło. Po prostu bardzo zmieniły się warunki, w jakich polskim klubom jeździeckim przyszło dzisiaj funkcjonować. Myślę jednak, że powinniśmy trochę usystematyzować tę naszą rozmowę. Dlatego może zacznijmy od tego, jak sytuacja wyglądała, kiedy ja zaczynałem jazdy w szkółce jeździeckiej Łódzkiego Klubu Jeździeckiego.

Bardzo proszę. Jednakże warto będzie chyba wspomnieć, że ŁKJ był w tamtych czasach niespecjalnie typowym klubem jeździeckim.

Tak, oczywiście, większość klubów, gdzie uprawiano jeździectwo, działało w oparciu o stada czy stadniny. Klubów typowo miejskich jak ŁKJ nie było zbyt dużo. Pozwól jednak, że o tym wspomnę za chwilę. Tymczasem chciałbym zacząć stwierdzeniem, że w czasach moich jeździeckich początków, czyli w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, jeździectwo było klasyfikowane przez ówczesne władze kraju jako elitarny sport i jako taki niezbyt lubiany i hołubiony.

Przyznam, że trochę irytują mnie takie uogólnienia. Niezwykle łatwo nam je przychodzą. Tymczasem w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku nawiązywaliśmy stosunkowo wyrównaną walkę na międzynarodowym poziomie. Nasi jeźdźcy byli zapraszani na największe zawody, gdzie startując na polskich koniach walczyli o zwycięstwo w konkursach. Różnica między nami i czołówką światową czy europejską była niezbyt duża, jak na dzisiejsze standardy.

No dobrze, masz rację. Faktycznie nie było wtedy aż tak dużego dystansu. Mam na ten temat swoją „teorię”. Było to wtedy trochę inne jeździectwo niż to dzisiejsze. Trochę inny sport. Nie tak bardzo skomercjalizowany jak ten w dzisiejszym wydaniu. Sport jeździecki na świecie budził się wtedy do przejścia na profesjonalne tory. Angażowano w niego coraz większe pieniądze. Bogate kraje mogły bez problemów inwestować w swoje jeździectwo coraz więcej. My, z jednej strony, jako państwo byliśmy za biedni. Z drugiej, jak już powiedziałem, jeździectwo przez ówczesne władze nie było specjalnie hołubione. Mocnym zmianom w czołowych krajach poddana została również hodowla koni sportowych. My tymczasem pozostaliśmy wierni tradycji i przez kolejne lata oglądaliśmy, jak światowe jeździectwo oddala się coraz bardziej i coraz szybciej. Nie jestem specjalnie mocny z przedmiotów ścisłych, ale nawet ja wiem, że żeby dogonić pociąg, który ma nad nami dużą przewagę, należy poruszać się znacznie szybciej niż ten, który nam ucieka. By więc realnie myśleć o nadrobieniu tych strat, musielibyśmy w szybkim czasie włożyć w polskie jeździectwo ogromne pieniądze, których po prostu nie mamy.
Jeśli jednak pozwolisz, na tym zakończę to odejście od wątku i wrócę do moich początków w ŁKJ i roli klubu w tamtym czasie. Powiedziałeś, że nie był to taki bardzo typowy klub jeździecki. Tak faktycznie było. Otóż, jak już zdążyłem powiedzieć, w tamtych czasach większość klubów jeździeckich w Polsce działała przy stadach ogierów lub stadninach koni. To była bardzo dogodna pozycja, bo zapewniało to stały i niemal nieograniczony dostęp jeźdźców do koni. Mówię niemal, bo był wtedy jeden dominujący klub, który praktycznie mógł „wyjąć” dla siebie z dowolnej stadniny czy stada każdego konia. Był to „pupilek” władzy, czyli warszawska Legia. Ale to niejako „oddzielna bajka”, która nie zmieniała zadań stawianych innym klubom. Z pewnością w niektórych przypadkach było to irytujące, ale proponuję, żebyśmy specjalnie nie rozwijali tego wątku. Temat ten po prostu nie wniesie nic konstruktywnego do naszej rozmowy.
Wracając więc do ŁKJ, to jako jeden z niewielu wtedy jeździeckich klubów miejskich działał on dosyć prężnie w sporcie i rekreacji. Jak pamiętam, na zawodach spotykałem się z jeźdźcami z miejskich klubów z Krakowa, Lublina czy Sopotu. Ten ostatni działał jednak w oparciu o współpracę z torem wyścigowym i zakładem treningowym. Generalnie jednak kluby miejskie miały bardzo ograniczony dostęp do koni. Mimo to sport był w nim uprawiany i to na dobrym poziomie. Powinieneś to zresztą pamiętać, bo przyszedłeś do klubu w czasach, kiedy w naszym klubie sport jeździecki stał na bardzo wysokim poziomie. A lekko wcale nie było. I to nie chodzi mi wyłącznie o dostęp do koni.

No tak, jak pojawiłem się w ŁKJ, byłeś razem z Andrzejem Lemańskim jego czołowym zawodnikiem w konkurencji skoków. Klub do sekcji sportowej musiał jednak konie kupować. Nie było możliwości wybierania i próbowania spośród wielkich zasobów stada czy stadniny.

Tak, wtedy razem z Andrzejem startowaliśmy w barwach ŁKJ. Jak mówiłem, problemy takich jak nasz klubów to nie było tylko ograniczenie w dostępie do koni i konieczność ich kupowania. Pamiętam, że miałem przydzielone w klubie konie do jazdy i startów, ale bywało i tak, że byłem zmuszony biegać po okolicznych wioskach, by kupić dla nich paszę. Z czasem to się zmieniło na lepsze. Ale dostęp do koni ciągle był bardzo ograniczony.

No cóż, ja przyszedłem do klubu znacznie później od Ciebie i nie pamiętam aż takiej biedy, żeby nie było czym nakarmić stawki klubowych koni.

Zapewniam, że nie ubarwiam swojej opowieści, by przydać jej więcej kolorytu czy dramaturgii. Jak to mówi pewien polski dziennikarz działający poza krajem: „Mówię, jak jest”. No może na razie ograniczyło się to bardziej do tego, jak było dawniej. Wróćmy zatem do przeszłości. Kluby jeździeckie w tamtych czasach oferowały swoim członkom naprawdę bardzo dużo. Większość dzisiejszych trenerów, instruktorów czy powiem może bardziej ogólnie: osób na trwałe związanych z jeździectwem zaczynała wówczas swoją  jeździecka przygodę w tym czy innym klubie, który oferował swoim członkom niemal wszystko. Gdybym miał zaczynać dzisiaj, myślę, że ja i wielu innych doświadczonych zawodników po prostu by nie zaistniało w polskim jeździectwie. Co byśmy nie mówili o tym okresie, to ówczesne kluby zapewniały dostęp do koni, sprzętu jeździeckiego i szkolenia jeździeckiego całkowicie za darmo. Prawda jest taka, że gdyby nie to, nie byłoby mnie i wielu innych stać na uprawianie jeździectwa. Poza składką członkowską, która była naprawdę symboliczna, nie ponosiłem żadnych dodatkowych opłat za szkolenie, użytkowanie klubowych koni czy klubowego sprzętu. W klubach opartych o stada ogierów czy stadniny koni kluby umożliwiały swoim zawodnikom olbrzymi awans społeczny. To dzięki nim mogli oni się rozwijać, jeździć na zawody nie tylko krajowe, ale i zagraniczne. Wyjazdy z kraju w tamtym czasie nie były rzeczą tak oczywistą jak jest to dzisiaj. Uprawianie jeździectwa umożliwiało wyjazdy za „żelazną kurtynę” na wielkie imprezy jak mistrzostwa Europy czy świata. Dzieci pochodzące z rodzin pracowników stad i stadnin dostając swoją szansę na ogół potrafiły ją należycie docenić i wykorzystać. Zresztą, nikt w klubach nie miał specjalnych skrupułów. Na każde miejsce czekała kolejka chętnych. Zaniedbanie przydzielonego konia czy brak szacunku do powierzonego rzędu jeździeckiego powodowało utratę szansy, a na konia wsiadał następny chętny, który wykazywał większą dbałość o sprzęt i konia.  

I tak oto w tych wspomnieniach doszliśmy do aż trzech ról, jakie niegdyś pełniły kluby. Czyli do popularyzacji jeździectwa, szkolenia oraz do roli wychowawczej. Czy Twoim zdaniem dzisiejsze kluby jeździeckie dalej pełnią te role?

Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale taka łatwa. Dzisiejsze kluby działają w całkowicie innej Polsce. Wydaje mi się, że jest to temat rzeka. Odstawmy więc szczegóły na boku. Generalnie chodzi o to, że po 1989 roku zniknął mecenat państwowy, który bardzo jednak wydajnie wspierał uprawianie sportu. Dzisiaj, by realnie myśleć o tym, rodzice muszą być w stanie opłacić swojemu dziecku wcale nie tak tanie lekcje jazdy konnej, nadążyć z kupowaniem nowych kolekcji sprzętu końskiego. Nie wspomnę tutaj o kosztach zakupu i utrzymania samego konia. Z pewnością są to obciążenia mocno przekraczające domowe budżety przeciętnej, polskiej rodziny. Co wynika z tego stwierdzenia? Ano choćby to, że z całą pewnością tracimy dla sportu jeździeckiego wiele talentów, to znaczy utalentowanych dzieci, których rodzice nie dysponują odpowiednim zapleczem finansowym. Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że dzisiaj w naszym kraju sportowe uprawianie jeździectwa „za pracę”  jest niemożliwe. Sport równa się olbrzymie koszty.

Muszę jednak tutaj wpaść Ci w słowo, bo nie do końca się z tym, co powiedziałeś, zgadzam. Znam dwa takie miejsca w Polsce, gdzie sprawy wyglądają podobnie jak przed laty w ŁKJ. Tak jest w Nad Wigrami i w Jakubowicach. Właściciele tych ośrodków są prawdziwymi mecenasami jeździectwa, umożliwiając jego uprawianie młodzieży pochodzącej z niezbyt zamożnych domów.

To wypada nam tylko bardzo serdecznie dziękować im za tak piękną postawę. Naprawdę powinniśmy wszyscy to zrobić, bo sam doskonale wiesz, że nie jest to dzisiaj zbyt powszechne. Mówisz przecież tylko o dwóch miejscach. Powstało w Polsce sporo prywatnych, wspaniałych, nowych stajni. Na ogół oparte są one na karierze sportowej dzieci czy dziecka właścicieli. Bardzo się cieszę, że takie miejsca w Polsce się pojawiają. Czy jednak przejmą one rolę dawnych klubów? Bądźmy szczerzy i powiedzmy to wyraźnie, że nie bardzo. I nie jest to kwestia jakichkolwiek pretensji adresowanych do ich właścicieli. Przeciwnie, powinniśmy wszyscy i im być bardzo wdzięczni, że skierowali się w stronę jeździectwa, a nie w kierunku innej, równie prestiżowej dyscypliny sportowej. Z naturalnych powodów nie można oczekiwać czy wymagać, by właściciele tych stajni czy klubów angażowali się w szkolenie podstawowe adresowane do szerokiej rzeszy młodzieży. Mają pieniądze i inwestują je w pasję swoich dzieci. Powtórzę raz jeszcze: chwała im za to, że zdecydowali się to robić i wybrali jeździectwo.
Patrzę więc na tę sytuację też z nieco innej perspektywy. Znikają z naszego jeździeckiego krajobrazu państwowe stada i stadniny i wraz z nimi również powiązane z nimi kluby jeździeckie. Wraz z nimi znikają tak naprawdę miejsca, gdzie szkolono luzaków i berajtrów. Dzisiejsze kluby nie podejmują tej działalności, bo decydują o tym proste zasady ekonomii – nie ma płatnika, nie ma szkolenia. Twarde prawa gospodarki rynkowej. Prywatne kluby, które mamy w większości w dzisiejszej Polsce, nie są specjalnie zainteresowane ponoszeniem kosztów porządnego szkolenia potrzebnych na jednak jeszcze płytkim polskim rynku jeździeckim fachowców. Nawet pewnie nie wiesz,  ile razy odbieram telefony z różnych miejsc Polski z prośbą o znalezienie czy polecenie dobrego luzaka czy dobrego berajtra do pracy z młodymi końmi. Skąd jednak ci fachowcy mają się brać, skoro tak naprawdę nikt ich nie szkoli?

Myślę jednak, że tutaj dotknąłeś trochę innego problemu. Istnieją przecież w naszym kraju szkoły średnie, Technika Hodowli Koni, które rokrocznie produkują absolwentów, dla których rynek pracy jest szalenie wąski, żeby nie powiedzieć, że wprost zerowy. Być może to one mogłyby przejąć te funkcje i położyć nacisk na kształcenie luzaków, berajtrów i podkuwaczy? Trzeba tylko dostrzec ten problem z wysokości kilku ministerstw lub lobbować w jego intencji. Być może to zadanie kiedyś w przyszłości dla PZJ? Kwestia ta jednak odbiega od naszego głównego tematu dzisiejszej rozmowy. Wróćmy proszę jednak na łono klubów w jeździectwie i ich roli wczoraj i dzisiaj.

Być może ta propozycja jest dobrym rozwiązaniem. A być może jednak szkolenie to powinno odbywać się pod merytorycznym, fachowym nadzorem PZJ? Może w polskim odpowiedniku Warendorfu, czyli szkole działającej przy Hipodromie Narodowym? Myślę, że taka szkoła mogłaby być wspierana przez państwo. Taki model z powodzeniem funkcjonuje w Szwecji i przynosi naprawdę dobre rezultaty. Popatrz na to pod tym kątem: kiedyś szwedzcy zawodnicy zbierali cięgi od polskich skoczków. Dzisiaj, jak to wygląda, sam wiesz doskonale. Z powietrza to się nie wzięło. Obok innych spraw to właśnie troska o pełen profesjonalizm ludzi związanych z przemysłem końskim decyduje o sukcesach czołowych sportowców. W ten sposób buduje się szeroką, solidną podstawę wysokiej piramidy. Młody człowiek kończy taką szkołę z dyplomem luzaka czy berajtra i jest solidnie przygotowany do wykonywanego zawodu. Z tej grupy, drogą selekcji, wybiera się  zawodników startujących w niższych, a potem wyższych konkursach. By móc marzyć o sukcesach polskiego jeździectwa, trzeba wyłapywać z szerokiego grona młodych ludzi tych z największym talentem, a nie tylko tych, którzy mają odpowiednie warunki finansowe, by uprawiać sport jeździecki. Skoro, jak już sobie to powiedzieliśmy, kluby nie pełnią już tej roli, to myśląc poważnie o postępie polskiego jeździectwa trzeba się zająć tym tematem jak najszybciej.
Wracając jednak do tematu samych klubów to zacząłem już mówić o tym, że w dzisiejszej rzeczywistości kluby muszą na każdym kroku liczyć się z kosztami. Państwo po prostu przestało się interesować stanem kultury fizycznej swoich obywateli. Szkoda, bo zdrowsze społeczeństwo to bogatsze państwo. Ale jest, jak jest. Poza tym z zazdrością patrzę na to, że pani Merkel w Niemczech w swoich oficjalnych wypowiedziach dostrzega niemieckie jeździectwo jako gałąź przemysłu narodowego swojego kraju. Szkoda, że nie usłyszałem tego z ust żadnego polskiego premiera. A przecież rozwój jeździectwa w Polsce to rynek zbytu dla rolników i producentów sprzętu jeździeckiego, to praca dla podkuwaczy, lekarzy weterynarii, berajtrów, jeźdźców i luzaków.

Znowu muszę przerwać. Trochę odbiegasz od tematu klubów w jeździectwie i ich roli.

No faktycznie, coś mnie dzisiaj ciągnie w kierunku wielkiej polityki. Może to wpływ jesieni i jesiennej nostalgii? Ale poważnie mówiąc, chciałem tym tematem nawiązać do tego, co już mówiłem o gonieniu światowego jeździectwa. Wydaje mi się, że zmiany zachodzące w polskim jeździectwie są zbyt wolne, a finansowanie zbyt płytkie na to, żebyśmy skutecznie zaczęli odrabiać stracone lata i gonić czołówkę. Przyznaje jednak, że trochę odbiega to faktycznie od tematu roli klubów jeździeckich. Wróćmy więc do niego. Kiedy mówiłem o moich początkach, o czasie, kiedy trafiłem do ŁKJ, to praktycznie poza klubami nie było możliwości nauki jazdy konnej i udziału w zawodach. Dzisiaj sytuacja zmieniła się diametralnie. Miejsc, gdzie można zacząć swoją przygodę z jeździectwem, jest tak dużo, że muszą one o klientów między sobą rywalizować. I myślę, że to jest bardzo dobry układ. Zresztą, zobacz, jak duża jest w stajniach leżących w pobliżu dużych miast migracja osób jeżdżących. Klienci szukają ciągle lepszej dla nich oferty. Czasem chodzi o kwestię wysokości opłat, czasem o  poziom szkolenia, a czasem po prostu o odpowiednie towarzystwo. To normalna sprawa. Kolejna sprawa to fakt, że dzisiaj kluby zrzeszają zawodników, którzy nierzadko poza reprezentowaniem barw klubowych nie mają z nim nic wspólnego. Stacjonują ze swoimi końmi poza siedzibą klubu, pracują indywidualnie ze swoim niezależnym szkoleniowcem. Są też takie kluby jak Agro-Handel ze Śremu, który ma dosyć skuteczny model wspierania swoich zawodników, niezależnie od tego, czy stacjonują w swojej czy klubowej stajni. Popatrz, jak skuteczna jest polityka tego klubu. Od lat jego supremacja w skokach nie podlega żadnej dyskusji. I znowu nie dzieje się tak z przypadku. To efekt przemyślanej polityki i osobistego zaangażowania  prezesa Ludwiczaka. Myślę, że jest to kolejna postać, której jako środowisko powinniśmy być wdzięczni. Moim zdaniem klub Agro-Handel możemy traktować jako wzorcowy przykład nowoczesnego klubu jeździeckiego.

Powszechnym zjawiskiem dzisiaj stało się startowanie w barwach klubu, z którym tak naprawdę nie ma się nic wspólnego. Czy model klubu jeździeckiego, który nie zajmuje się szerokim szkoleniem podstawowym, a jedynie użycza swoich barw zawodnikom, ma rację bytu? Czy to jest to, czego potrzebuje polskie jeździectwo?

Myślę, że to po prostu nasza codzienność wymusza istnienie takich klubów. Mówienie dzisiaj o misji, o górnolotnych hasłach, to takie trochę zaklinanie rzeczywistości. Ja wiem, że ten stary model działania klubu jeździeckiego jest ci bliski. Długo pracowaliśmy razem w jednym klubie i na tym tle mieliśmy, mówiąc delikatnie, sporą różnicę zdań. Uwierz mi, że mnie też brakuje tamtego klubu. I nie tylko z powodów sentymentalnych czy powrotu lat naszej młodości. To było naprawdę wspaniałe. Popatrz na te szerokie rzesze ludzi, które w naszym rejonie istnieją w wielu stajniach, a swoje jeździeckie korzenie mają właśnie w ŁKJ. Możemy więc sobie pogratulować, że udało nam się przez tyle lat zaszczepiać jeździectwo wśród tak dużej grupy młodzieży. Czy nam się to jednak podoba czy nie, czasy się zmieniły i dzisiejsze kluby po prostu nie mogą działać jak te sprzed 20 czy 30 lat. Nawet jak te sprzed lat 10. Dzisiaj ekonomia bardzo brutalnie wytycza granice tych działań. Za wszystko dzisiaj trzeba płacić. Kluby jeździeckie musiały się do tego dopasować albo przestać istnieć.

Czy to już wszystko, co możemy powiedzieć o tym, jakie powinny być dzisiaj kluby jeździeckie? Czy kończymy naszą dzisiejszą rozmowę?

Mówiąc szczerze, trochę mnie zaskoczyłeś. Zapomniałeś chyba o jeszcze jednej roli, jaką pełniły kiedyś i pełnią dalej kluby jeździeckie. Mówię tutaj o skupianiu życia towarzyskiego środowiska jeździeckiego w danym miejscu. Sam je aktywnie tworzyłeś przez całe lata w ŁKJ, potem w kilku łódzkich stajniach. Popatrz na wiele znanych ci klubów. Ile przewija się przez nie młodzieży? Część z niej znajduje później swoje jeździectwo na konkursowych parkurach, czworobokach czy trasach rajdów. Część odnajduje się w rekreacyjnym jeździectwie lub uprawia turystykę konną. Inni z kolei poświęcają się naturalnemu jeździectwu czy po prostu kochają konie, które pełnią w ich ogródkach rolę kosiarki do trawy. Oni wszyscy kiedyś trafili do klubu jeździeckiego. I to spotkanie najczęściej w jakiś sposób determinuje dalsze życie takiego młodego człowieka. Myślę, że to nigdy się nie zmieni.

Tak, to chyba bardzo optymistyczne zakończenie naszej rozmowy. Choć nie wszyscy z tych ludzi będą sportowcami, to jednak jeździectwo jest znacznie szersze niż sam sport jeździecki. Dziękuje bardzo za kolejną rozmowę.

Ja również dziękuję.

Artykuł opublikowany w Świat Koni 12/2014



* Stanisław Marchwicki – absolwent Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie, dyplomowany trener jeździectwa II klasy, Halowy Mistrz Polski z 1995 r., Halowy I Wicemistrz Polski z 1996 r., zwycięzca rankingu PZJ w skokach w 1996 r., trener wychowawca wielu medalistów MP oraz członków Kadry Narodowej MP Juniorów. Jeździec doskonale pracujący z młodymi końmi, czego efektem są zwycięstwa podczas finałów MPMK w skokach we wszystkich kategoriach wiekowych.